wtorek, 30 grudnia 2014

bardzo wszystkich przepraszam

Życząc szampańskiej sylewstrowej zabawy i wszelkiej pomyślności w Nowym Roku strasznie Was przepraszam, a w szczególności wnuka Pana Rafała, za to że w tym roku nie doczekaliście się bajki dalszego ciągu. Złożyło się na to mnóstwo spraw i moich innych wariackich zaangażowań (oprócz oglądania "Ojca chrzestnego"). Obiecuję poprawę i już na początku nowego roku ciąg dlaszy, który zaczynał się będzie mniej więcej tak:

  " - Po prostu nas zostawił - Matylda dreptała w kółko powtarzając wciąż to samo niejako do siebie. Leon leżał za słaby jeszcze żeby wyrwać się do boju, Baltazarzy od dłuższej chwili nic już nie mówili, a Krzyś spał wreszcie spokojnie nie wiedząc o bożym świecie. Tylko Joachim patrzył na wszystko zmrużonoymi oczami z wysokości buchającego ogniem pieca,  
- Przecież wiesz, że nigdy by tego nie zrobił - mruczał stanowczo.
- A jednak zrobił - Matylda warknęła wściekle tak głośno, że Krzyś ocknął się, otworzył jedno oko i spojrzał wokół jak na scenę. Piec buchał co chwila z głośnym prychnięciem, a reszta watahy rozłożyła się wokól niego niczym wianuszek szarych kamieni wedle starodawnego paleniska. "

Tymczasem, niech Wam ten Nowy Rok przyniesie to, o czym zawsze skrycie marzyliście, a na co nigdy się nie odważyliście. Niech będzie spełnieniem i szczęściem w zdrowiu i radości. No i oczywiście bawcie się dobrze.

środa, 24 grudnia 2014

bajka cd.

Tak jak obiecałem Szczury wracają na Święta i jeszcze się pojawią. A tymczasem życzę Państwu łagodnego uśmiechu, leniwego spojrzenia i ciepłego serca. Zapomnijmy w Święta o naszych wadach, grzechach i wątpliwościach. I bądźmy tak po prostu szczęśliwi...

Tym razem Mikołaj buszował po sklepie pani Emilii z wypiekami na twarzy. Wyszukiwał kolejnych smakołyków, które mógłby znieść do piwnicy i nakarmić nimi dziwnych, nieproszonych gości.  Dzierżąc w dłoniach puszkę sardynek, serowe kulki, ziemniaczane chipsy i inne wspaniałości, zmierzał w kierunku starodawnej kasy z korbką, zza której uśmiechnięta od ucha do ucha pani Emilia zliczała kolejne, podawane przez dziadka towary. Mateusz mówił zdecydowanie zbyt wiele, jak na jego skłonność do ciągłego milczenia, a pani Emilia radośnie mu wtórowała. Mikołaj zapatrzył się na spadające nieustannie za oknem wielkie płaty śniegu, więc nie dostrzegł ciszy, która nagle zapadla. Pomyślał, że takiej zimy nie było już bardzo dawno, a ostatnią, którą pamięta, stara się właśnie zapomnieć. Ta sama myśl przyszła w tym momencie do głowy Mateuszowi, więc obaj spojrzeli na siebie jednocześnie, a potem jakby zawstydzeni tymi spojrzeniami wrócili do tego, co tak nagle przerwali. Mateusz wyłożył na ladę wielką papierową torbę pomarańczy, a Mikolaj skupił się na glinianej rzeźbionej misce, na której mógł podać wszystko, co szczurom do życia może być potrzebne, czyli dokładnie to, co właśnie kupił. Obaj nie zauważyli w tym zamieszaniu pary oczu, która wprost z zaplecza sklepu pani Emilii, przyglądała im się bacznie, zza wielkich drucianych okularów. A potem, kiedy wracali do domu,  milczeli jak nigdy, przedzierając się przez padające wielkie platy i śnieżne tunele rzeźbione codziennie przez ich samych oraz niewielką rzeszę pozostałych klientów Emilii.

Teodor rozglądał się po kolejnym pokoju wielkiego drewnianego domu. Nikomu nie powiedział o tej wyprawie. Po pierwsze dlatego, że chciał uniknąć wszelkich na ten temat dyskusji, a po drugie - wstydził się po prostu swego zainteresowania. Coś, czego nie umiał nazwać, przyciągnęło go tutaj i teraz buszował pośród starych mebli i wypłowiałych dywanów. Pokój, do którego trafił był dziwny, walały się w nim wokół setki zdjęć. Zalegały stoły, krzesła oraz wypadały w nieładzie z porozrzucanych wszędzie albumów. Z większości zdjęć uśmiechała się do niego para młodych ludzi w różnych sytuacjach, był na nich też ten chłopiec, który uratował Leonowi życie oraz starzec, który chciał ich zabić, a także siwa, sympatyczna pani z kokiem, która co raz miała w garści coś pysznego do jedzenia. Widząc to Teodor zgłodniał i potruchtał do kuchni. Zdawało mu się, że dojrzał w półmroku przemykającą gdzieś pod ścianą szarą postać i to musiał być Filip, uśmiechnął się zatem sam do siebie, dziwiąc się, że mysz wciąż się go boi. 
Gryzł właśnie kawałek znalezionego ementalera, kiedy uslyszał skrobotanie klucza w zamku. Szybko skoczył w kierunku kominka w salonie, gdzie znalazł schronienie za starym zegarem i stąd obserwował małego i starca, którzy wróciwszy do domu, bez słowa przygotowywali wszystko, co im do życia potrzebne. Starzec dość szybko zagonił chłopca do kąpieli, a potem poszedł na górę ułożyć go do snu. Teodor wysunął głowę poza okap kominka i dojrzał na stoliku obok kolejną stertę zdjęć rozrzuconych w bezładzie, tak jakby przed chwilą ktoś je przeglądał. Zeskoczył zatem szybko, aby przyjrzeć im się z bliska i wtedy usłyszał chrząknięcie. Starzec stał w drzwiach i patrzył dziwnie spokojnie. Teodor pomyślał, że nie wie za dobrze jak wygląda umieranie, i że cała wataha pomyśli, że uciekł pozostawiwszy ich w potrzebie, a jego grób pozostanie nieznany. Starzec zrobił krok w kierunku szczura, a ten napiął wszystkie mięśnie i zjeżył się na grzbiecie w oczekiwaniu na pierwszy cios.
- Nie bój się - wydobyło się z ust starca - nic ci nie zrobię.
- Przecież się, nie boję - odparł Teodor - jestem Teodor i się nie boję.
Ich spojrzenia spotkały się we wzajemnym zdziwieniu. Obaj zmarszczyli brwi.            
- Jestem Mateusz - powiedział Mateusz i delikatnie się uśmiechnął. 

niedziela, 21 grudnia 2014

w dolinie Muminków


Czas świątecznych powtórek nastał wszędzie, a ponieważ sądząc po ilości weekendowych życzeń, gdzieniegdzie Święta już się rozpoczęły, przypominam te sprzed dwóch lat rozpoczynając tu serię bożonarodzeniowych życzeń, która jeszcze chwilę trwać będzie - pewnie aż do czasu odnalezienia Teodora.  



Śnieg właśnie przestał padać. Paszczak dreptał, brnąc po kolana w miękkim puchu w miejscu, gdzie jeszcze niedawno, jesienią, była ścieżka nad rzekę. Był zły. To całe przebudzenie w środku zimowego snu, to przecież zupełnie wbrew naturze, na dodatek zimą, nie złapie żadnego motyla do swojej kolekcji.
A wszystko zaczęło się od listu wsuniętego pod drzwi werandy. Emma, woźna z teatru na mieliźnie, właśnie teraz przesłała Tatusiowi Muminka zagubione listy i wspomnienia, potrzebne do ukończenia jego książki – grubej biografii inspicjenta Filifionka, tak mądrej, że nikt nawet nie próbował przeczytać pierwszego rozdziału. Wszyscy wokół wiedzieli, że Tatuś pracował nad nią przez całe lato, i teraz, kiedy gruba koperta upadła z hukiem na drewnianą podłogę werandy, nie pozostało mu nic innego, niż ocknąć się z długiego zimowego snu, żeby sprawdzić jej zawartość. Zapach jagodowej herbaty, którą z wielkim trudem zaparzył sobie, bez pomocy Mamusi Muminka, aby w spokoju poznać głęboko skrywane losy Filifionka, wyrwał ze snu po kolei wszystkich. Najpierw Włóczykija, którego czujny sen przerwany został w chwili, kiedy odkrywał kolejny nieznany ląd i witał się z tubylczymi Hatifnatami, a ci właśnie parzyli mu herbatę. Potem Mamusię, która we śnie z przerażeniem zrozumiała, że ktoś korzysta z jej imbryka. A na końcu Muminka, bo Włóczykij radośnie zagrał na organkach i tym samym zbudził przyjaciela. Ryjek przewrócił się na to na drugi bok, ale zaczął chrapać tak donośnie, że pobudka Mimbli i Małej Mi, Migotka i Panny Migotki była tylko kwestią czasu.
Paszczak wydreptując ścieżynkę w śnieżnym puchu, wściekał się, że organki Włóczykija i okrzyki Muminka brzmiały na tyle głośno i długo, że zbudziły i jego. A kiedy otworzył oko, ujrzał znikające w w zagajniku postaci przyjaciół i zaraz potem Ryjka, który wrzeszcząc wniebogłosy, jak się wydaje, ubolewał, że znowu go zostawili. W ten sposób obudziła się cała Dolina Muminków, długowłose duszki strzegące drzew, myszy polne, mrówki, robaki i wszystkie małe stworzonka, które przez moment żyły w przekonaniu, że to już wiosna, lecz kiedy przejrzały na lekko zaspane oczy, ujrzały śnieg i rozczarowane tym stanem rzeczy, westchnęły głośno. Tak, jakby odetchnęła ziemia.
Mama Muminka szybko zdecydowała, że mimo tej dziwnej pory roku, nie ma nic lepszego niż gorąca kawa na śniadanie, i zaczęła ją parzyć w takich ilościach, że wesprzeć mogła nie tylko domowników, ale i każde stworzonko przemykające pod domem, a te zbiegły zewsząd, bo zapach palonego ziarna ogarnął całą dolinę. Tatuś zaś mamrocząc coś pod nosem, przeglądał rozgorączkowany zawartość przesyłki Emmy.Bo były w niej opowieści niesłychane. A to, o księciu duńskim, który o prawdę i uczciwość dla wszystkich walczył, a ci go o szaleństwo posądzali i marnie skończył. A to o córce króla jakowejś, co bratu pogrzeb wyprawić chciała i też strasznie się to dla niej skończyło. A to o chłopcu z ciepłego kraju, co w biedzie się urodził, i wciąż o miłości mówił, a potem chodzili za nim, bo cuda czynił naokoło. I ten też źle skończył, więc Tatuś Muminka zmarszczył brwi, próbując pojąć skąd te złe zakończenia się biorą. Ale nie wiedział.
W każdym razie Dolina Muminków nie spała w środku zimy. Mamusia Muminka krzątała się po kuchni, wraz z Migotką, która co rusz to zmieniała kolor, gdyż po przebudzeniu nastroje mogą być najprzeróżniejsze. Mimbla zaśmiewała się z Paszczaka, który w swej długiej sukni wciąż przebijał się przez śnieg, by spróbować muminkowej kawy, Migotek krążył po werandzie powtarzając, że takie niezwykłe przebudzenie, wymaga zebrania wszystkich mieszkańców doliny, na którym on – Migotek, powinien oczywiście zostać przewodniczącym. A Mała Mi siedząc na dzbanku od mleka krzyczała: „zimno, zimno, ale się dzieje”. Mama Muminka zerkała czasem przez okno, próbując wypatrzeć coś w gęstych gałęziach zagajnika, a Tatuś nabił fajkę. Wiadomo przecież, że kawa i fajka, to najpiękniejsze spełnienie dnia, żeby nie wiem nawet jak krótkiego, bo nagle zaczął zapadać zmrok.
Złocisty księżyc wzbił się ponad horyzont, a niebo zaiskrzyło się gwiazdami. W oddali, wszyscy mieszkańcy doliny dostrzegli zbliżające się coś. To coś skrzyło się lampionami, których blask pływał swobodnie po śnieżnej połaci. Mała Mi krzyknęła: „na pewno wszyscy umrzemy”, Mimbla zaśmiała się jak zawsze, Migotek zaproponował zebranie, a Panna Migotka przylgnęła nosem do okna, z nadzieją oczekując swego rycerza. 
Tatuś Muminka spokojnie odłożył gazetę krzyczącą tytułami o pobudce w dolinie Muminków i udał się na werandę, by przyrządzić kruszon w wielkiej wazie. Mama Muminka, po przyniesieniu z piwnicy słojów z konfiturami, zaczęła rozczyniać ciasto na naleśniki. Muminek z Włóczykijem zbliżali się zaś, błyskając kolorowymi lampionami. W końcu, wśród krzyków i wyrzutów Ryjka, śmiechów Mimbli, złośliwych docinków Małej Mi, desperackiego narzekania Paszczaka, stanowczych wezwań Migotka stanęli u stóp werandy. Wszystko umilkło. 
Włóczykij zagrał na organkach: „Wszystkie małe stworzonka wiążą kokardkę na ogonie” i obaj postawili, przyniesioną właśnie, otuloną śniegiem wielką zieloną jodłę. Zawieszone na niej ogniste lampiony podświetlały zmrożone szyszki, jabłka, śliwki, czereśnie i cytryny tak, jakby księżyc i gwiazdy zstąpiły na dolinę Muminków, aby rozświetlić mroźną zimową noc. Zewsząd wyjrzały wszystkie stworzenia i oniemiałe patrzyły na strzeliste, błyszczące wszystkimi kolorami drzewko. Tatuś Muminka wyniósł wazę z kruszonem, Mamusia – talerze z naleśnikami i wszyscy zgromadzili się przy drzwiach werandy. Z lasu przybyły zwierzęta, ptaki i duszki drzewne z rozwianym włosem. Paszczak zajadał naleśniki, Mała Mi piła kruszon, Migotek liczył skrupulatnie wszystkich obecnych, Ryjek tańczył wokół drzewka, a Mimbla łapała rozbudzone robaczki świętojańskie i sadzała je na jodełce. Dolina żyła racami i ogniami bengalskimi strzelającymi wokół rozświetlonego drzewka. Tatuś Muminka objął Mamusię i szepnął jej do ucha, że w zapiskach Filifionka nazywa się to „Święta”.
Wtedy wśród gwieździstej nocy rozbrzmiały organki Włóczykija: „Wszystkie małe stworzonka wiążą kokardkę na ogonie”. Muminek spojrzał na przyjaciela i na iskrzące się na horyzoncie Góry Skaliste.
- Znowu odchodzisz? – zapytał.
- Za chwilę – odparł Włóczykij poprawiając kapelusz – Może wcześniej spadnie jeszcze trochę śniegu.

Starsza Pani uśmiechnęła się i delikatnie stuknęła koniuszkiem palca w szklaną kulę. Białe płatki zawirowały nad Doliną Muminków.

sobota, 13 grudnia 2014

stan

 

Ja wiem, że już kiedyś gdzieś ten tekst wrzucałem, ale nim się odnajdzie Teodor - pomyślałem, że warto wspomnieć rocznicę raz jeszcze - trochę inaczej niż to robią to ci, którzy wtedy ten dzień przespali, albo stali zupełnie gdzie indziej, albo teraz gdzie indziej stoją. Słowem: Jarku nie pierdol, nie było Cię tam.
Ktoś mi niedawno powiedział, że klnę jak szewc, i za dużo, i ja się z tym zasadniczo zgadzam i przepraszam. Ale jak to piękne zdanie inaczej powiedzieć. No nie da się.
Tak jak się nie da nie wspomnieć przy okazji, o tej wstrętnej, cynicznej, pokracznej figurynce - opętanej żądzą władzy do tego stopnia, że pakt z diabłem albo Lepperem podpisze. Straszne zresztą to niespełnienie tego starszego pana. Taki temat na potężny dramat o genezie zła, a tak naprawdę o zniewoleniu, niemocy w walce ze swą słabością, ze swym grzechem, i niemożności odejścia z raz obranej drogi. Taki Michael Corleone uwikłany w zbrodnie, z których w żaden sposób wyplątać się nie może i w końcu za te swoje grzechy strasznie pokutuje, co niech, dla niechcąco przypadkowego bohatera tego wstępu, przestrogą będzie i może jakimś maleńkim aniołkiem koło jego siwej głowy poleci by go przed wiecznym potępieniem uratować. Takim miłosierny choć szanse marne. 
A tymczasem zapraszam do wspomnień sprzed lat.
    
Ale była zima. To pamiętam – zima była jak jasna cholera. Śnieg po moją prawie dwunastoletnią szyję. Tarzając się w nim po ogrodzie, zdobywając kolejny biegun pod ostrzałem Wehrmachtu i przy okazji ratując złotowłosą piękność z rąk przebrzydłych komanczów – wrastałem w dorosłość w brzuchu starego drewnianego domu z wieżyczką – ukryty z mamą, babcią i dziadziem, co są by pomóc, bo tato od kilku miesięcy tkwi w Tallinie restaurując ichniejszą starówkę i przysyła, co czas jakiś paczki z cukrem, czekoladą, kawą i Winstonami – precyzyjnie opakowane szarym papierem, obite takimi drewnianymi deseczkami i setki razy skontrolowane przez ludową pocztę Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich.
Ja wiedziałem że Solidarność, że Rulewskiemu zęby wybili, całe Opole z osiemdziesiątego nagrałem na Grundigu – „nie mam teraz czasu dla Ciebie, nie widziała Cię długo matka”, „przyjaciół nikt nie będzie mi wybierał” – słysząc po raz pierwszy „kurwa” w telewizorze, i „kolejka” Prońko, i „z piekła do piekła” Wysocki Kaczmarskiego na pamięć, i „żeby Polska” – Pietrzaka – „była Polską”… – ale były czasy. W chórze się to śpiewało wtedy w podstawówce i można było.
W sobotę, dwunastego wracając z jakichś lekcji, tam niemieckiego czy fortepianu, bo rodzina zacnie dbała o wykształcenie, zajrzałem do kina Zorza – celem: nabyć bilety na fajny – ponoć – film ”Człowiek z żelaza”, ale był tylko pierwszy rząd, więc zrezygnowałem, na co mama powiedziała, że dobrze, bo pierwszy rząd jest beznadziejny, a poza tym ona i tak idzie do przyjaciół na kolację. No i poszła. A ja nie wiedząc, że zobaczę „Człowieka..” prawie dziesięć lat później – prostym krokiem spać.
Wstaje dzień, a ja z nim, bo telewizyjne technikum rolnicze, rolniczy kwadrans, a potem teleranek, to był wyznacznik życia całego niedzielnego, bo to telewizja była, prawdziwa ta: Loski, Wojtczak i Suzina… a mi tu śnieży! I dopiero radio powiedziało generałem, o co chodzi. I teraz plamami – zapamiętanymi bądź usłyszanymi po drodze. Generał przemawia, a babcia jako najbardziej niemieckojęzyczna, słucha jedynie niezagłuszanej jakiejś niemieckiej stacji – ale co oni tam wiedzieli – tyle co my. Lekcje przedtem jakieś robi ze mną i słyszymy z telewizji, że do szkoły już raczej w tym roku nie pójdę. Ale jazda – myślę bez wstydu. I nazajutrz z dziadziem wyjeżdżamy pociągiem na kontrolny objazd rodziny. Jak John Wayne na dzikim zachodzie, on za stary, ja za młody – na kontrolę. Jestem po prostu asystentem szeryfa. Nie pozwolili mi co prawda – mama i dziadkowie – ubrać dżinsów na ten mróz, ale w narciarskich ortalionach i tak wyglądam jak krzywonogi Charles Bronson. Ciotki w Sanoku – dobrze, dom w Krośnie – stoi, w międzyczasie dowiadujemy się, że wrocławski wujek przewiózł w pierwszą wojenną noc – świnię w bagażniku, a potem na raty wynosił ją na dziewiąte piętro i wszystko z nim w porządku. Znaczy po dzisiejszemu:„ogarniamy rzeczywistość”.
Wracamy zatem, bo zaraz zbliża się powrót ojca z Tallina. Siedemnastego – godzina zero – jeden jedyny pociąg z Warszawy. Walę z sankami na dworzec kolejowy, co by przywieźć dobrodziejstwa ludowego radzieckiego kraju, które nałapał ojciec do swego bagażu… i się mijamy. On w międzyczasie przyjeżdża do domu z jakimś kolegą, co jeszcze ma paliwo, ja wracam z sankami, by cieszyć się – autem sterowanym radiem, przód i tył tylko, żeby nie było, że myśl techniczna radziecka taka fajna, ojcem i całą rodziną, zakopaną co prawda po szyję w śniegu i bez telefonu, ale wreszcie razem.
I trafiają się na koniec dwie pointy. Po pierwsze – Mama – dwunastego, zamiast w pierwszym rzędzie kina „Zorza” oglądając Wajdę, jest na imprezie u przyjaciół, którzy wyjeżdżają właśnie do Szwajcarii czyszcząc wcześniej cały ruchomy dobytek, a potem wracają spod granicy, bo Polska okazuje się być zamknięta. Wracają zatem do pustego domu i pustej lodówki. Po drugie – tato, dostaje wezwanie do wojska, co by jak większość ludzi w tym czasie odbyć służbę w ZOMO, pilnując pomnika rewolucjonistów. Ale na swój przyjazd organizuje wielką imprezę, gdzie wódka radziecka się strumieniami leje, a przyjaciele rodziców, ci szwajcarscy, co do dziś w Polsce – pewnie dzięki generałowi – mieszkają, bawią się do rana, wreszcie pijąc coś innego niż ocet. I ojciec schodzi po kulawych schodach do piwnicy, co by piec podkręcić i cieplej zrobić. I po pijaku, się na tych schodach przewraca i łamie rękę. I z tą złamaną ręką idzie do tego wojska, pokazuje gips i mówi: Przepraszam, byłem na terytorium Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich…. I taki to był wojenny stan.

wtorek, 2 grudnia 2014

bajka

Ponad rok temu zacząłem pisać bajkę i strasznie wszyscy, bądź prawie wszyscy krzyczeli, gdy zarzuciłem nagle ten pomysł. I mieli rację, bo głupio zarzuciłem. Ale przyszedł znowu grudzień, a grudzień jest przecież magiczny. A zatem w linkach pod spodem cztery jej pierwsze części, pod nimi kolejna, albo jak kto woli wstęp do kolejnej. A jeśli ktoś nie chce w częściach to całość pod tym zupełnie nowym fragmentem, który jak mniemam zapowiada, że coś się jeszcze do końca stanie i nie będzie trzeba na to czekać do kolejnego grudnia. Poczytajcie zatem dzieciom.   




Następne dni mijały względnie spokojnie. Nie pojawił się już wielki siwy starzec, a Leon powoli dochodził do siebie dzięki mleku i innym smakołykom dyskretnie podrzucanym w okolice pieca przez Mikołaja. Korzystali z nich zresztą wszyscy inni, bo przecież natrętne buszowanie Filipa i Krzysia po ludzkim domu dawało im tylko te okruchy, które chłopcy zdołali przytargać niezdarnie w swych małych łapkach. Filip zresztą gościł na dole niechętnie, bo choć co prawda przyjął obietnicę Teodora, że może się tu czuć bezpieczny, to jednak każde nerwowe prychnięcie Baltazarów sprawiało, że dreszcz przebiegał po jego popielatym grzbiecie. Matylda niechętnie patrzyła na Krzysine wycieczki w brzuch wielkiego domu, lecz jako mądra matka zdawała sobie jednak sprawę, że zakazanie ich synowi mogłoby wyrządzić więcej szkody niż pożytku. Joachim i Teodor wciąż o czymś szeptem rozprawiali, śnieg sypał bez przerwy i tylko dochodzące z zewnątrz tęsknie rozżalone poszczekiwanie Bernarda przypominały im o tym, co się zdarzyło.
Aż do dnia, kiedy pewnego wieczora Teodor zniknął. 


A teraz bajka od początku w całości:

chcieliśmy mieć najpiękniejsze zwierzęta,
drapieżniki prężne i złote,
pokochaliśmy skok, galop i tętent,
fosforyczny blask kociego oka
Andrzej Bursa

No i spadł śnieg. Ludzie tęskniej wstecz patrzą, wolniej przemierzają swe ścieżki i uśmiechają się nawet czasem nieproszeni. Dzieci nosy do szyb przylepiają, język wystawiają, by okruch tego co z nieba leci złapać i śpią chyba trochę spokojniej, bo świat przecież bielą otulony i to co pod spodem nie wystaje za często, i kolan nie ściera. Czas się zaczął, mimo wichury, jakiś taki magiczny bardziej, bardziej czarodziejski. A cuda, których przecież nie ma, pewnie by zdziwienia wielkiego nie przyniosły, gdyby się pojawiły. Tymczasem snują się czasami w dziecięcych snach i bajkach… .

SZCZURY

Teodor zmarszczył brew chwytając łapczywie nocne powietrze pomiędzy kolejnymi śnieżnymi podmuchami.
- Zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, ale to może być nasza jedyna szansa.
Stał teraz frontem do całego zgromadzenia, jak na prawdziwego przywódcę przystało. Przynajmniej wyobrażał sobie, że stoi, bo tak naprawdę wszyscy zanurzeni byli po łebki w białym miękkim puchu i tylko nerwowe strzyżenie uszami zdradzało, że go słuchają. Zgromadzenie też nie największe, jak na jego przywódcze doświadczenie. Matylda z małym Krzysiem, który raz po raz niezgrabnie wdrapywał się na śnieg próbując coś dosłyszeć i zapadał w nim ponownie machając ze złością ogonem. Młody, zuchwały Leon o walecznym sercu i szalonym umyśle, który kręciłby się w kółko, gdyby tylko mógł, a najchętniej, nie bacząc na nic, pognałby naprzód i prawdopodobnie zginął w bezmyślnym zapatrzeniu na tlące się w oddali światełka. Rodzeństwo Baltazarów, tak podobne, że nie wiadomo było nigdy, który jest który, choć wiadomo było zawsze, że każdy z nich będzie miał inne zdanie. No i filozof Joachim, który właśnie chyba przysnął.
- Tam nie będzie łatwo – wrzasnął Teodor i Joachim się ocknął – ale tutaj zamarzniemy. Musimy iść, musimy dać radę. Jesteśmy szczurami. Szczury zawsze dają radę.
W oddali na wzgórzu majaczył dom. Słabo oświetlony prężył się dumnie niczym wyzwanie.
Matylda wzruszyła ramionami, Baltazarzy posprzeczali się o sens, Leon wyrwałby się do biegu, gdyby nie powstrzymujący gest Teodora, a Joachim mruknął coś o tym, że nie zawsze, bo nikt nie daje rady zawsze. Krzyś wdrapał się wreszcie na bardziej stabilną grudkę śniegu i spojrzał na całe rozedrgane towarzystwo.
Do celu było niedaleko. Odsłonięta dolina wokół sterczącej niczym średniowieczna baszta studni, potem usiane drzewami owocowymi wzgórze, gąszcz jodeł i dalej najtrudniejsze – oświetlony płaskowyż przy pniu orzechowca. Tam byli zupełnie bezbronni. Krzyś dużo słyszał o psach i kotach. Teodor uciszył wszystkich jednym gestem. Dał znak i ruszyli brnąc w śniegu.
Gromada szczurów w poszukiwaniu schronienia.

Mateusz zaciągnął koc pod brodę Mikołaja. Chłopiec zmrużył oczy.
- Dziadku, potrzymasz mnie za rękę?
- Takiego dorosłego faceta?
Mikołaj uśmiechnął się chwytając sękatą dłoń Mateusza, a ten siedział przy nim w milczeniu tak długo, aż chłopiec westchnął cichutko i zasnął. Dopiero wtedy wstał, poprawił koc i cicho wyszedł z pokoju. Kiedy siedział przy kominku, uśmiechając się – jak co dzień – do starych fotografii, wydawało mu się, że słyszy jakieś dziwne dźwięki dobiegające z piwnicy. Ale zanurzył się w przeszłość tak bardzo, że przestał słyszeć cokolwiek, poza gwarem, wrzawą i śmiechem płynącym ze zdjęć, które w końcu wypadły mu z dłoni. Bo i on zasnął.

W narastającej zamieci droga przebiegła w miarę sprawnie, nie licząc kłótni Baltazarów, kilku głębokich przemyśleń Joachima i ciężkiego oddechu Matyldy. Gdy tylko dotarli na miejsce i przykleili się w bezdechu do chropowatej ściany, Leon węsząc wokół, szybko odnalazł szparę prowadzącą do piwnicy. Trudno było nocą ocenić wielkość i wszelkie inne walory otaczającej ich przestrzeni. Zresztą nie było na to czasu. Teodor ustalił tylko szybko, że dom jest drewniany i zsunęli się do ciepłego schronienia. Nim Matylda, wołając – chodź synku, zdążyła pociągnąć Krzysia za sobą, dojrzał gasnące gdzieś na górze światło. A potem wylądowali wszyscy obok wielkiego pieca, który buchał raz po raz ogniem i tuż za nim znaleźli miejsce na nocleg. Wreszcie było ciepło. Zmęczeni, zasnęli nie bacząc na nic. Tylko Krzyś wysuwając się delikatnie z ramion mamy, rozglądał się po nowym domu, nie dowierzając, że wszystko może być tak proste.

Ranek przyszedł znienacka. Kroki wielkiego człowieka na schodach sprawiły, że wszyscy rozpierzchli po kątach. Wszyscy prócz Joachima, który spokojnie spał przy kominie i Leona, który postanowił walczyć o życie całego towarzystwa, tak ochoczo, że nawet Teodor nie zdążył go powstrzymać. A kiedy tak stanął twarzą w twarz z siwym, chropowatym mężczyzną we flanelowej koszuli – zadrżał i czmychnął, bo ten tupnął nogą, mrucząc pod nosem coś o trutce na szczury. Potem dorzucił do pieca i kręcąc głową ruszył schodami w górę. Krzyś przytulił się do jego kroków. Matylda wykrzyczała bezgłośne – „nie Synku”, a Krzyś zniknął na szczycie schodów, błyskając ogonem przy nogawkach dżinsowych ogrodniczek starego człowieka.

Kiedy zatrzasnęły się drzwi, cisza wisiała w powietrzu jeszcze przez długą chwilę. Aż w końcu dało się słyszeć tuptanie z najodleglejszych zakamarków piwnicy. Wszyscy zebrali się wokół Teodora. Nawet Joachim zwlókł się ze swego ciepłego posłania.
- I w ten właśnie sposób twoje pozbawione wyobraźni dziecko sprowadzi na nas wszystkich nieszczęście – Leon kręcił się w miejscu, czerwony z wściekłości.
- A ja myślałam, że to ty stanąłeś temu potworowi na drodze. Pokazałeś mu się i zdradziłeś naszą kryjówkę – Matylda mówiła cicho, z zimną złością i łapką wycelowaną w kierunku drżącego nosa Leona – a teraz masz pretensje do Krzysia, który… który….
Nie dokończyła, bo gdy szukała słów, Teodor chrząknął znacząco, przerywając zarówno jej wahanie, jak i sprzeczkę Baltazarów o to, kto aktualnie ma rację.
- Obaj postąpili nierozważnie. Choć teraz nie ma to znaczenia, bo największy problem ma zdaje się Krzyś.
Wszyscy spojrzeli w kierunku schodów i drzwi na górze. Nagle zdali sobie sprawę z tego, co tak naprawdę się stało. Mało tego, że zostali zdemaskowani już pierwszego dnia, a są głodni i nie mają sił na dalszą wędrówkę, to jeszcze jeden z nich – na dodatek małe dziecko – dostał się w najniebezpieczniejsze miejsce, jakie tylko można sobie wyobrazić – na Terytorium Człowieka.
I wtedy padło pytanie, które pięcioro przerażonych szczurów zamieniło w pięcioro przerażonych, skamieniałych szczurów.
- A czy Krzyś…, czy Krzyś wie cokolwiek o ludziach? – Joachim oblizał nerwowo wargi, badawczo przyglądając się Matyldzie.

Ta zabawa wydawała się fajna i stosunkowo łatwa. Wycinać slalom pomiędzy kroczącymi wielkimi butami tego olbrzymiego siwego stworzenia tak, by nie nadepnęły na ogon, nie było dla Krzysia wielkim wyzwaniem. A jednak, kiedy weszli do kuchni pośliznął się na zimnej posadzce i szorując po niej miękkim futerkiem wjechał pod staroświecki kredens.
- Dziadku, widziałem ślady w ogrodzie.
Chłopiec miał błyszczące, czerwone od mrozu policzki. Blond kosmyki wymykały się niesfornie spod wełnianej czapki. Stał w drzwiach kuchni i spokojnie przyglądał się zaaferowanemu, siwemu olbrzymowi. Krzyś widział kiedyś z daleka takie dziwne dwunogie stwory. Te dwa, wydawały mu się całkiem miłe. Na wszelki wypadek jednak, nie ruszał się z miejsca.
- Tak, zdaje się że mamy nieproszonego gościa. Widziałem go przed chwilą w piwnicy.
- Chyba gości – chłopiec z przejęciem opowiedział o swoim odkryciu. Kilka małych śladów, przez cały ogród, wprost do rozbitego okienka w piwnicy. Krzyś miał już wybiec spod kredensu, by zakrzyknąć – tak, to my, przybyliśmy wczoraj wieczorem, kiedy słowa dużego, na dobre go powstrzymały.
- Zawołaj Bernarda, musimy pojechać do sklepu. A swoją drogą, co to za pies? Nawet mu powieka w nocy nie drgnęła. Można by go ukraść i by się nie obudził.
Pies. Krzyś patrzył na oddalające się stwory wstrzymując oddech. Pies, to nie było nic dobrego, nic zabawnego, w ogóle nic…
- Pies nie jest wcale najgorszy.
Piskliwy głosik wyrwał go z rozmyślań. Odwrócił się i dojrzał w mroku małe błyszczące oczka.
- Najgorzej jest, jak dziadek rozwiesi ten przepyszny ser, na tych dziwnych hakach, które strzelają. Trudno się powstrzymać. Cześć, jestem Filip i jestem myszą. A ty?
- A ja jestem Krzyś i jestem szczurem.
- Oj – zastrzygł uszami – ale bardzo małym szczurem, mam nadzieję.
Ceremonia powitalna przeniosła się na środek kuchni. Filip był popielaty i strasznie dużo gadał, ale potrafił czasem, choć rzadko, przerwać na chwilkę i posłuchać. Więc po mniej więcej pół godzinie Krzyś wiedział już wszystko o Mikołaju i Mateuszu, o tym, że to ludzie i że mieszkają tu razem, o rudym psie Bernardzie, który jest w sumie dość leniwy i zadowolony z siebie, więc większych kłopotów z nim nie ma, tym bardziej, że jest mało zwrotny. O tym, że oprócz niego – znaczy Filipa – nie ma w tym domu żywego ducha. Kiedyś podobno na strychu mieszkał nietoperz, ale on – Filip – nigdy go nie widział. Trochę się Filip stropił usłyszawszy, że Krzyś nie jest tutaj sam i w piwnicy rezyduje teraz niemała gromada głodnych i całkiem dużych szczurów, ale w końcu wzruszył ramionami.
- Co ma być, to będzie – powiedział – Chodź, pokażę ci dom.
Krzyś podążał za nowo poznanym przyjacielem i myślał, że nie za bardzo wierzy w dwie rzeczy – że pies może być niegroźny, a siwy mężczyzna i chłopiec o blond włosach są śmiertelnie niebezpieczni.

Sklep pani Emilii przypominał zagracony strych, na którym ktoś przez przypadek zostawił całą masę jedzenia. Mikołaj zawsze znajdował tu coś, czego jeszcze nie miał, a co było mu niezbędne do kolejnych podbojów kolejnego nowego świata. A to sznurek do wytyczenia granicy z krainą Indian, oczywiście tuż po wypaleniu z ich wodzem fajki pokoju, którą odchorował dwudniowym pobytem w łóżku i tygodniowym zakazem zbliżania się do którychkolwiek drzwi wychodzących na ogród. A to metalową obręcz, znakomicie wyznaczającą miejsce startu rakiety kosmicznej, którą zapewne kiedyś zbuduje, bo plany właśnie powstają, tymczasem należało zadbać o całe to „naziemne zaplecze”. W końcu łopatkę, którą miał wykopać prawdziwe sztuczne jezioro, po którym mógłby pływać z zaprzyjaźnionymi wikingami. Dziś jednak nic nie wpadało mu w oko. Słuchał tylko, jak dziadek skrupulatnie, przy pomocy pani Emilii wybiera najodpowiedniejszy środek, który pozwoli pozbyć się raz na zawsze szczurzej watahy.
- A ty niczego dziś nie bierzesz młody człowieku? – pani Emilia uśmiechała się zawsze i zawsze nazywała go młodym człowiekiem.
- Nie, dziękuję. Niczego nie potrzebuję.
Myślał o czymś innym. Wydawało mu się, że dziś rano pod nogami dziadka mignęła jakaś mała szara kulka. Ale może to było tylko złudzenie.

- Co robimy? – Matylda była bliska omdlenia.
Teodor naradzał się na boku z Joachimem, Baltazarzy kłócili się jak zwykle o najlepsze z najgorszych rozwiązań, a Leon buszował po piwnicy w poszukiwaniu czegoś, czego chyba sam nie umiał określić.
- Musimy czekać – Teodor zmarszczył brew, tak jak to miał w zwyczaju, kiedy podejmował trudną decyzję.
- On ma rację – ze smutkiem potwierdził Joachim.
- Ma. Nie ma. – równocześnie wykrzyknęli Baltazarzy.
- Ale on jest mały. Nie poradzi sobie tam – Matylda była przerażona.
- Ale my nawet nie wiemy, ani gdzie jest to „tam”, ani o jakim „tam” mówimy. Drzwi są zamknięte, a poza tym my gdzieś „tutaj” musimy znaleźć kryjówkę, bo przypuszczam, że ten duży siwy człowiek tu wróci po tym wszystkim i obawiam się, że nie będzie miał pokojowych zamiarów.
Teodor był stanowczy, spokojny i smutny. Joachim pokiwał tylko głową. Nawet Baltazarzy umilkli.
- To znaczy, że Krzyś …, że jest tam gdzieś zupełnie sam? – Matylda pochyliła głowę i łza spłynęła jej na koniuszek nosa.
- Niekoniecznie – głos Leona rozbrzmiewał gdzieś z góry. Wszyscy zadarli nosy i ujrzeli go przy okienku, którym wczoraj dostali się do środka.
- Zaraz to sprawdzę – Leon uśmiechnął się – nie próbujcie tu włazić, bo ta droga nie jest najbezpieczniejsza.
Wskazał ruchem głowy zardzewiałe rury cudem chyba tylko jakimś przyczepione do wilgotnej ściany.
- Leon – krzyknął Teodor – nie możesz!
Ale Leon zniknął już za oknem. Matylda podniosła głowę i zaczęła tępo patrzeć w miejsce, gdzie był jeszcze przed sekundą szepcząc coś niezrozumiale pod nosem.

Dom był olbrzymi, a Filip rzeczywiście znał każdy jego zakamarek. Pokazał mu pokój chłopca, zwanego Mikołajem i sypialnię dziadka, zwanego Mateuszem. Duży pokój, w którym pełno było obrazów, fotografii i innych pamiątek, których znaczenia nie rozumiał, a i Filip nie za bardzo wiedział o co chodzi. W końcu zmęczeni przycupnęli w kuchni.
- Znajdziemy teraz trochę jedzenia i pokażę ci drogę do twoich, bo tamci – tu wskazał na drzwi wejściowe – pewnie zaraz tutaj wrócą.
- Pójdziesz ze mną?
- Raczej nie. Duże, głodne szczury mogą nie być tak miłe jak ty.
- Jak to niemiłe? To moi najbliżsi.
Filip uśmiechnął się tylko, skinął łebkiem i pobiegł w kierunku kredensu. Z tyłu była niewielka dziura, przez którą weszli obaj do środka. W kompletnych ciemnościach Krzyś wyczuł smakołyki, o których nawet dotąd nie śnił i kiedy najadł się do syta – kaszą, pieczywem, a nawet gorzką czekoladą, zabrał ile tylko zdołał unieść, a Filip poprowadził go przez dziwne zakamarki, dziury i nadgryzione meble wprost do ciepłej rury, która przechodziła przez ścianę. Tuż nad nią była szpara w sam raz dla takiego, jak on.
- Wpadnij tu jeszcze. Będziecie potrzebowali jedzenia. Teraz znasz drogę. Mnie szukaj koło kredensu – rzucił na odchodnym Filip – i… uważaj na siebie.
- Jasne, dziękuję – Krzyś zniknął w ciemnej czeluści.
- Bardzo uważaj mały – szepnął Filip, choć wiedział, że nowy przyjaciel na pewno go już nie słyszy.

Leon obiegał dom już po raz trzeci. Obwąchał każdą szparę, każdą deskę i za nic nie mógł dostać się do środka. Był wykończony. Wydawało mu się, że brodzi w śniegu od zawsze. Zjadł go nawet trochę. Trochę śniegu i jednego zasuszonego pająka, którego znalazł w porzuconych przez kogoś taczkach. Czas wracać. Zmierzał właśnie za róg domu, wprost do rozbitego okienka i kiedy skręcił, tuż za węgłem zderzył się oko w oko, a właściwie nos w nos z wielkim, gotowym do skoku, rudym psem. Para buchała z jego rozedrganych nozdrzy. Leon napiął wszystkie mięśnie i zamknął oczy.

Mateusz z Mikołajem weszli do domu otrzepując buty ze śniegu. Prawie całą powrotną drogę milczeli. Dziadek próbował wprawdzie opowiadać Mikołajowi o gryzoniach i niebezpieczeństwach z nimi związanych, ten jednak milczał wpatrzony w migające za oknem zaśnieżone pola i Mateusz zrozumiał, że chłopiec go nie słucha.
- Jesteś głodny?
- Tylko troszkę.
Dziadek uchylił drzwiczki kredensu i wtedy wysypały się z niego nadgryzione torebki z kaszą, okruchy chleba, kawałki poszarpanej czekolady i wszystkiego, co mogłoby się nadawać do jedzenia, a zostało wymieszane w wielką bezładną breję.
- Tego już za wiele! – dziadek trzasnął drzwiczkami i zaczął grzebać w pudle, które przywieźli ze sklepu. Mikołaj usiadł przy stole i zdjął czapkę.
- Nie jestem głodny dziadku – powiedział cicho i stanowczo.
Błyszczące oczka Filipa przyglądały się całej scenie spod kredensu. Mała mysz wiedziała, że cisza która zapadła, nie wróży niczego dobrego.

- Przyniosłem jedzenie.
Z początku nikt nie zwrócił uwagi na dziecięcy głos, gdzieś za ich plecami. Wszyscy siedzieli wpatrzeni w okno, w którym zniknął Leon.
- Mamo! Przyniosłem jedzenie…
Nim skończył mówić, Matylda tuliła go do siebie, dotykając bez przerwy jego pyszczka, tak jakby sprawdzała, czy na pewno Krzyś istnieje. I kiedy strach wreszcie ją opuścił, kiedy czułość ustępować zaczęła rozsądkowi, zakręciła się w kółko, podniosła na tylnych łapkach i wykrzyczała tak głośno, jak tylko potrafiła:
- Gdzie byłeś nieusłuchany ancymonie! Gdzieś był, kiedy tu oczy wypłakiwałam do sucha, ty moje utrapienie! Gdzie cię poniosło dziecinko moja… !
I w zawstydzeniu tym wybuchem, objęła Krzysia tak mocno, jak tylko potrafiła, a ten – nim łzy zakołysały mu się w oczach -  wydusił z siebie tylko krótkie:
- Przepraszam mamo, przyniosłem jedzenie.
A potem usiedli wszyscy wokół, dzieląc na maleńkie kęsy, wszystko to, co Krzysiowi udało się udźwignąć. I zaspokoili pierwszy głód, słuchając opowieści o tym, co na górze się zdarzyło. Teodor z Joachimem słuchali w skupieniu, Baltazarzy sprzeczali się o każdy drobiazg, a Matylda ze łzami w oczach wpatrywała się w swego małego bohatera, który perorował o wielkim domu i jego mieszkańcach. I wtedy, nagle otworzyły się drzwi i ostre, żółte światło rozbiło piwniczny półmrok.

Leon czekał skamieniały na szarpnięcie kłów rudego potwora. I nagle poczuł wilgotne ciepło ogarniające go powoli, od czubka nosa po koniec ogona. Połyka mnie – pomyślał przerażony. Chciał poruszać łapkami ale odmówiły posłuszeństwa. Otworzył ostrożnie oczy i ujrzał uśmiechniętą paszczę rudego Bernarda, z wywalonym na wierzch językiem.
- A fuj – krzyknął, kiedy zrozumiał co się stało – polizałeś mnie swoim obleśnym, zaślinionym ozorem!
Bernard zamerdał ogonem i zaczął turlać się w śnieżnym puchu.
- I na dodatek nie mówisz w żadnym cywilizowanym języku.
Pies podskakiwał rytmicznie, zachęcając Leona do zabawy. Szczur, nie namyślając się wiele, rzucił śnieżką prosto w nos Bernarda, który otrzepał się tylko radośnie i zakręcił wokół, wzniecając tumany białego kurzu. Leon uśmiechnął się pod nosem. Zabawnie wyglądał ten wielki pies tarzający się w śniegu z rozdziawioną gębą, tak jakby nigdy przedtem się nie śmiał.
- Muszę już iść, ale wpadnę tu jeszcze kiedyś. A wtedy zobaczysz….
Szczur pogroził mu żartobliwie palcem, a Bernard zamerdał wesoło ogonem. Wtedy Leon ruszył dostojnie wprost w kierunku okienka do piwnicy, z którego nie tak dawno wyjrzał, na nieznany mu dotąd świat. Był potwornie zmęczony.

Szczury w skupieniu, z ukrycia obserwowały Mateusza, który pozbierał skrupulatnie resztki porzuconego przez nich jedzenia, a potem rozsypał im nowe, pachnące nieznanymi smakami. Wprost ze świeżo otwartej torebki sypał na podłogę całą tęczę zapachów, które roznosiły się po piwnicy, powalając swą niezwykłością. Potem mruknął coś, co mogło brzmieć jak „smacznego” i wdrapał się po schodach na górę.
- Mówiłem, mówiłem, mówiłem – krzyczał Krzyś i wybiegł ze swej kryjówki kręcąc radosne piruety – Mówiłem, że nie są źli. Wiedziałem. Przyniósł nam jedzenie – wszyscy zmierzali powoli w kierunku rozrzuconego po podłodze pokarmu.
- Oni…nie są… źli! - Skandował tańcząc wokół różowych pachnących płatków.
W końcu chwycił jeden z nich, i podrzucił do góry, i otworzył usta, i czekał aż okruch spadnie mu na język….
- Nieeeee!
Piskliwy okrzyk sprawił, że Krzyś zamknął pyszczek i płatek rozbił mu się na czole. Filip stał tuż przy ciepłej rurze i wyciągnął dłonie rozczapierzając palce tak, jakby zaklęcie jakieś wypowiadał. Wszyscy odwrócili się w jego kierunku i zapomnieli na chwilę o pachnących płatkach.
- To mysz – Teodor tylko skinął rozkazująco głową.
Baltazarzy podbiegli, tym razem zgodnie, i zaczaili się za jego plecami, odcinając Filipowi drogę odwrotu. Joachim z Teodorem zbliżali się od frontu, błyskając obnażonymi kłami. Matylda jak zwykle osłaniała Krzysia.
- To nasze jedzenie – wysyczał Teodor wijąc się po zakurzonej podłodze.
Był najlepszym wojownikiem, jakiego kiedykolwiek znał szczurzy świat.
- Nie chcę tego przecież… – odparła mysz.
- Kłamiesz!
- Nie chcę. Przyszedłem tu, jak głupi przyszedłem, bo….
- Bo co?
Krzyś wpadł w środek zamieszania tak szybko, jak tylko pozwoliły mu jego małe nóżki. Ledwo dał radę zatrzymać się sunąc po zakurzonej podłodze.
- Bo to jest mój przyjaciel – wykrzyczał – i pomógł mi, i dał jedzenie, i dla was i … i zdaje się, że chce nam coś powiedzieć…
- Mówiłem ci, że duże, głodne szczury bywają niemiłe – Filip był dziwnie spokojny, przykucnął tylko i rozglądał się wokół, żeby ustalić z której strony może nastąpić atak.
Krzyś stanął twarzą do przyjaciół i zaczął krążyć wokół Filipa, jakby chciał, w wydeptywanym właśnie kręgu, zapewnić mu niewidzialną osłonę.
- Filip mów – Krzyś wiedział, że mysiej gadaniny nikt nie przerwie.
- No więc, jestem Filip i jestem myszą – skurczony, zaczął wystrzeliwać z siebie kolejne słowa, o domu, o tym, że jest w nim jedyną myszą, i że w sumie mu to nie przeszkadza, chociaż czasem chciałby z kimś pogadać, i dlatego przyszedł tutaj, ale nie do końca, bo wiedział, że to niebezpieczne i kiedy wszyscy zaczęli się już niecierpliwić, wypalił:
- To jest trucizna. To bardzo ładnie pachnie, i nawet jest miłe w dotyku, ale to jest trucizna!
Wszyscy spojrzeli najpierw na różowe płatki rozsypane po podłodze, potem na Filipa, potem znowu na płatki…
- Nieprawda – krzyknął Krzyś, a kiedy Joachim obwąchał dokładnie jeden z płatków i twierdząco skinął głową – Krzyś się rozpłakał.

Mikołaj obserwował dziadka bardzo uważnie, gdy ten mył dokładnie ręce przy kuchennym zlewie.
- Załatwione – mruknął Mateusz – teraz będzie spokój.
- Spokój? – sarkazm w głosie Mikołaja był odrobinę zbyt przejrzysty – przecież jest spokojnie.
Dziadek ze złością cisnął mydłem.
- To są szczury. Będzie spokój ze szczurami. Raz na zawsze.
- A ta trutka jest pewna? – Mikołaj, po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, był wyraźnie zaciekawiony.
- Najlepsza – ożywił się dziadek i począł opowiadać wnukowi o jej zaletach, i o tym, że trzeba bardzo uważać, kiedy się jej używa, bo jest groźna również dla ludzi. Wywód był długi, precyzyjny i bardzo szczegółowy – od działania, po zapobieganie. Chłopiec słuchał, jak się Mateuszowi wydawało, uważnie, choć nieustannie spoglądał w okno i zapadający za nim zmrok. Zaczął padać śnieg.
- Mogę? Pobawię się z Bernardem – po raz kolejny skierował wzrok w kierunku okna. Dziadek skinął głową, więc Mikołaj chwycił czapkę i szybko wybiegł do ogrodu. Pomyślał, że po raz pierwszy cieplej jest w zaśnieżonym ogrodzie, niż w domowej kuchni.
Mateusz spoglądał przez okno na biegnącego wśród tańczących płatków śniegu chłopca. I wtedy, kolejna rzecz zdarzyła się po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna. Mała, gorąca łza wyschła, na pomarszczonym starością i szczerym uśmiechem, policzku mężczyzny.

Leon widział dokładnie wszystkich zebranych. Był piekielnie zmęczony. Ledwo zsunął się po rurach i węsząc wokół, zbliżał powoli do całego tego zgromadzenia. Joachim i Teodor rozmawiali z jakimś szarym stworzeniem, Baltazarzy kręcili się wokół – raz po raz następując sobie złośliwie na łapki, a Matylda tuliła płaczącego Krzysia. Więc wszystko chyba jest w porządku. Wszyscy są razem. Tylko ten snujący się wszędzie zapach, który przywodził mu na myśl uczty, jakie urządzali sobie w dawnych dobrych czasach. Różowy płatek zawirował u jego stóp. Pachniał wspomnieniami. Leon łapczywie zaspokoił głód i ruszył w kierunku przyjaciół. Już chciał zakrzyknąć, że oto zjawił się zwycięsko, gdy  nagle, obraz zaczął mu się rozmywać przed oczami. Poczuł ogarniającą go słabość. Wyrzucił z siebie tylko chrypiące – jestem! I zapadła ciemność.

Są chwile w życiu każdego stworzenia, które trwają wieczność. Czas zatrzymuje się w miejscu i przestaje się poruszać, jakby ktoś niewidzialnym palcem zamroził wszystko wokół. A to co wokół, biegnie przecież bez opamiętania. Prawie jednocześnie. 
Leon padł u szczurzych stóp i kiedy odwrócili wzrok, z hukiem wskoczył przez piwniczne okno nieduży człowiek, a tuż za nim wielki rudy pies. Ustawili się w szyku, tworząc szczurzą zaporę wokół nieprzytomnego Leona. Rudy pies zbliżył swe kły do szczurzych pyszczków. Nieduży człowiek rzucił się do ataku. Chwycił Leona i miętosząc go w dłoniach pobiegł w najdalszy kąt piwnicy. Do starego zardzewiałego kranu. Rudy pies czuwał warkliwie.

Leon ujrzał dawne czasy. Płynął przez dziwną zamgloną przestrzeń, a z mroku wyłaniał się powoli, kłujący pamięć obrazek szczęśliwego życia w mieście. Kiedy wszyscy byli jeszcze razem. Jego rodzice krzątający się właśnie przy pysznościach znalezionych na tyłach ekskluzywnej restauracji nawet go nie zauważyli – choć starał się krzyczeć – Mamo! Ale już ojciec Krzysia, uśmiechnął się do niego ciepło znad wielkiej błyszczącej kałuży, rodzice Baltazarów machnęli łapkami nie przerywając kłótni tak głośnej, że panie: Joachimowa i Teodorowa prychnęły tylko, wymieniając znaczące spojrzenia. Leon wołał do nich wszystkich bezgłośnie, aż unosząc się w mglistej poświacie uronił pierwszą łzę, bo zdał sobie sprawę, ze nie może tego co widzi, w żaden sposób dotknąć.
A przecież byli tam wszyscy.
Tak jak przed katastrofą.
I tak nurkował we mgle i nawoływał tych, których spotkał, próbując przekrzyczeć łzy, aż stało się to, co już się raz zdarzyło.
Tak jak wtedy – zupełnie niespodziewanie.
Najpierw poczuł lodowaty podmuch, a po nim przyszła wielka fala, która zgarnęła wszystko. I wszystkich. Leon widział nieme postaci znikające w kipieli i choć krzyczał – nikt go nie słyszał. Nikt go również nie widział. Aż w końcu woda dosięgła także i jego. Uderzyła z całym impetem w pyszczek. Zakrztusił się. Zimna woda nie przestawała chłostać go po oczach, póki ich nie otworzył.

Wypłukiwanie trucizny z żołądka małego stworzenia nie należy do najłatwiejszych zajęć dla małego chłopca. Na szczęście dokładne instrukcje dziadka dotyczące skuteczności preparatu oraz zapobiegania nieszczęściom związanym z jego spożyciem przydały się jak znalazł. Mikołaj ostrożnie ułożył przywróconego życiu Leona na posadzce tuż obok pieca i oniemiałej szczurzej gromady.
- Później przyniosę ci mleko – mruknął pod nosem.
Krzyś drgnął po raz pierwszy od długiej chwili, a oszołomiony Leon przewrócił oczami i niezdarnie pokręcił główką. Pierwsze co ujrzał to uśmiechnięty pysk rudego psa.
- Znowu? – jęknął cichutko.
Pies merdając ogonem polizał wielkim jęzorem szare futerko małego szczura. Teodor i Joachim zrobili krok do przodu podkreślając każdym drgnieniem mięśni gotowość do obrony młodego przyjaciela.
- On jest w porządku – wyszeptał Leon.
„Ten większy chyba też” pomyślał nieśmiało Krzyś i zaczął się zastanawiać, czy wszyscy inni pomyśleli tak samo.
- Bernard, chodź – Mikołaj, wskazując psu drogę, uchylił okienko do ogrodu. A potem obaj zniknęli tak błyskawicznie, jak się pojawili.

W tym zamieszaniu nikt nie usłyszał cichego skrzypnięcia drzwi. Mateusz delikatnie je domknął i wolno człapiąc wrócił do kuchni, a wspomnienie tego, czego był przed chwilą świadkiem, wywołało kolejny uśmiech na jego twarzy. Kolejna łza zatańczyła na jego policzku.
Następne dni mijały względnie spokojnie. Nie pojawił się już wielki siwy starzec, a Leon powoli dochodził do siebie dzięki mleku i innym smakołykom dyskretnie podrzucanym w okolice pieca przez Mikołaja. Korzystali z nich zresztą wszyscy inni, bo przecież natrętne buszowanie Filipa i Krzysia po ludzkim domu dawało im tylko te okruchy, które chłopcy zdołali przytargać niezdarnie w swych małych łapkach. Filip zresztą gościł na dole niechętnie, bo choć co prawda przyjął obietnicę Teodora, że może się tu czuć bezpieczny, to jednak każde nerwowe prychnięcie Baltazarów sprawiało, że dreszcz przebiegał po jego popielatym grzbiecie. Matylda niechętnie patrzyła na Krzysine wycieczki w brzuch wielkiego domu, lecz jako mądra matka zdawała sobie jednak sprawę, że zakazanie ich synowi mogłoby wyrządzić więcej szkody niż pożytku. Joachim i Teodor wciąż o czymś szeptem rozprawiali, śnieg sypał bez przerwy i tylko dochodzące z zewnątrz tęsknie rozżalone poszczekiwanie Bernarda przypominały im o tym, co się zdarzyło.
Aż do dnia, kiedy pewnego wieczora Teodor zniknął. 


wtorek, 28 października 2014

Obrazki


Widziałem dzisiaj w sklepie kobietę około sześćdziesiątki, która zdawała się być absolutnym ucieleśnieniem wymarzonej pierogarki - takiej babci z sąsiedztwa szerokobiodrej, z siwym kokiem i owłosionymi nogami, która w klapkach na obcasie gotuje najlepszy rosół z domowym makaronem – taki, że Najsztub może tylko pomarzyć. I te inne fantastyczne naleśniki, pierogi, i cieniutkie placki ziemniaczane, i kapiące cukrem pudrem jabłka w cieście. I to wszystko jeszcze co z domu wyniosłeś ma w małym palcu.
I zaczynało się zachęcająco to wyciąganie z koszyka, jakimiś marchewkami pięknymi, selerem obłym, cebulą złocistą, starannie wybranymi pomidorami, gorzką czekoladą… i nagle wylądowała na taśmie przyprawa do piernika G., gotowy sos w proszku do sałatek K. i sos w słoiku słodko-kwaśny P. - tak jakby pierogarka chińskich dziwności dotykać chciała zamiast gulaszu z kopytkami.

I pomyślałem, że to świat daje jej taką możliwość, więc z niej korzysta.
I też pomyślałem, że za chwilę pierogarki będą tylko z proszku,
więc przestałem myśleć. 

Dawniej niż dzisiaj byłem na cmentarzu. Z absolutnie, jak się łatwo domyślić, niewesołego powodu przeszedłem się aleją główną, która gdzieś pewnie się jakoś „zasłużoną” nazywa, a u nas się nie nazywa, tylko groby pewnie ważne po obu stronach.
Po jednej pułkowników milicji i innych bojowników o ruch robotniczej braci, którzy wieku słusznego dożywszy, zasłużyli pewnie na alejkę przeklętą.
Po drugiej zaś „cichociemni” i inni żołnierze wyklęci, katusze niegdyś z rąk owych pułkowników cierpiący, którzy również lat podeszłych dożyli i teraz z drugiej strony asfaltowej alejki na swych prześladowców patrzą.

I pomyślałem, że z tej i tej strony widok ironicznie piękny i tej ironii chyba już na więcej nie starczy.
Ale też pomyślałem, że jednych lub drugich pewnie w końcu zaczną z tej alejki usuwać,
więc przestałem myśleć.

Jeszcze dawniej, pracowałem w ogrodzie. 
Kolibry przystawały nad kwiatem kaprifolium....
A może to pszczoła krążyła nad kwiatem nasturcji.... 



czwartek, 23 października 2014

w telewizji pokazali


Krótka historia z pointą.

Dziś fajny wywiad z panem Wojciechem Mannem na jedynce Onetu przez cały dzień wisi i tam stoi napisane:
"Uważam, że telewizja, pokazując jarmarczną twarz, uświadamia widzowi, iż ta twarz jest najlepsza. I widz, sprzężeniem zwrotnym, akceptuje to. A ja wierzę, że gdyby telewizja, przynajmniej ta publiczna, pokazywała rzeczy na wysokim poziomie, nie patrząc wyłącznie na słupki i ściganie się ze stacjami komercyjnymi, jej krajobraz byłby ciekawszy."

Jezu jak ja się pod tym podpisać chciałem od razu. I sobie przypomniałem chronologię.

1.Artystka Górniak uznaje w telewizyjnym szole, że artystka Kora jest słabą wokalistką.
2. Dziennikarz muzyczny Wojciech Mann uznaje, że artystka Kora rozumie o czym śpiewa, a artystka Górniak nie. Dodaje, że zwykle nie komentuje głupot, ale teraz chyba może.

Zastanowiło mnie to: "teraz". Dlaczego teraz akurat można? 

3. I WM doniosły: "Nowy show TVP2 “Superstarcie” ma milion widzów, mniej niż gromadzą wówczas konkurencyjne stacje, a jego widownia spada z odcinka na odcinek." 
4. Wywiad w Onecie.

A pointa jest taka, że w innym telewizyjnym szole parę dni temu artystka Kora, po występie - być może mniej znanego artysty - jednakowoż buszującego po scenie od 30 laureata m.in. opolskich premier i autora bodajże pięciu płyt - Tomka Wachnowskiego - nawet nie wprost w oczy, tylko po zejściu Tomka ze sceny była łaskawa zauważyć: "Takie płyty, to ja mogę w sraczu nagrać. Pójdę dzisiaj do sracza i na jutro nagram"

Jakieś mam takie głębokie przekonanie, że Kora się z Wachnowskim musiała spotkać gdzieś, choćby przy okazji krakowskich festiwali, co dodaje pikanterii całości, ale nie jest najistotniejsze.
Istotna jest ta wszechobecna ohydna pogarda i brak szacunku oraz to..., że "telewizja, pokazując jarmarczną twarz, uświadamia widzowi, iż ta twarz jest najlepsza..."



PS. A tak przy okazji - dziś jeden człowiek, patrząc mi prosto w oczy, kłamał bez mrugnięcia powieką. Uśmiechał się cynicznie i kłamał. Ja wiedziałem, że on kłamie. On wiedział, że ja wiem.
Powiadam Wam - niezapomniane przeżycie.
Chciałbym w Bieszczady.

czwartek, 9 października 2014

Mysłowice

To było w ponad siedem lat temu. Nie wiem, kto wymyślił hiszpańską knajpę na głównym placu śląskiego miasteczka, ale właśnie tam zaczęła się historia filmu, który nigdy nie powstał. „El Toro” dziś już chyba nie istnieje - a tam spotykali się wszyscy - sztygarzy, zwykli górnicy, ich żony z dziećmi, miejscowe emerytki, a nawet członkowie miejscowej kapeli ze szczytu list przebojów. Tam trafiliśmy z dokumentującą całą historię Natalią, którą właśnie wtedy poznałem, a z którą potem udało się nam zrobić całkiem inny, całkiem ważny film i w zasadzie do dziś się przyjaźnimy. Tam w tytoniowym dymie i kwaśnym zapachu piwa, przegryzając paelię pierogami poznawaliśmy podziemne tajemnice i niczym „barbarzyńcy w ogrodzie” niezgrabnie ich dotykaliśmy, nie mając wtedy pojęcia, co tak naprawdę znaczą. Stamtąd wiodły nasze ścieżki wśród śląskich blokowisk, gdzie Natalia w sobie tylko wiadomy sposób wyszukiwała wszystkich w tę opowieść uwikłanych. I choć nie padnie dziś ani jedno nazwisko, spisane zostały „czyny i rozmowy”, i wtedy bezładnie i szybko powstał młodzieńczy brudnopis treatmentu filmu, który nigdy nie powstał. A teraz mógłby pewnie nabrać zupełnie nowego znaczenia. Spróbuję to troszkę wygładzić i opisu dodać, co by czytelny był, ale pamięć zawodna, a i treatment młodzieńczy, więc wybaczcie cienie niedopowiedzeń. W każdym razie, tak właśnie chyba to wyglądało.

23.12.1986, Kopalnia „Mysłowice”, biuro naczelnego inżyniera,  
„Kurwa robić wam się gnoje nie chce”
 „Sami dobrze wiecie, że tam się robić nie da” – grupa górników tłoczy się w drzwiach
„Nowoczesna ściana, świeżo otwarta, wszystko jest jak trza”
„Gówno jest. Gorąc, wentylacja żadna, pył, metan. Spróbujcie se tam pofedrować.”
„Kurwa nie tym tonem. Wy tu jesteście od fedrowania. Wynocha.”
„Znaczy nie przeniesiecie nas?”
„Powiedziałem won”
„A co z wigilią? Tyż mamy iść na dół?”
„Do roboty skurwysyny, bo wszystkich na zbity pysk wypierdolę”

4.02 2007, Mysłowice, msza św. z okazji 20 rocznicy katastrofy.
Modlący się ludzie. Gra orkiestra górnicza. Kobiety ze łzami w oczach.
Teresa, Halina, Maria, Małgorzata, Ewa, Maria, Beata, Irena -
„To był jego pierwszy dzień po urlopie.”
„Przeziębiony był i chciał iść na chorobowe.”
„Syn go nie chciał puścić.”
„Nie mieszkaliśmy razem, nawet nie wiedział, że będzie ojcem.”
„Zawsze mówił, że jakby co, to żebym sobie kogoś znalazła.”
Pod kościołem:
Halina: Jak ta orkiestra zagrała to tak to wszystko odżyło.
Dyrektor płacze: To są takie wspomnienia, z którymi trudno jest żyć.

3.02.1987, hałda, w tle wyłania się, kopalnia, godzina 7:00, wstaje świt.
Górnicy siedzą i piją piwo. Rozmawiają. Jest ich kilkunastu. Każdy ma imię i nazwisko. Gadają o robocie, o bardzo niebezpiecznym miejscu. Mówią o ściąganiu czujników, o pyle węglowym zalegającym dosłownie wszędzie. Mówią, że pojedynczo mogą się stamtąd wynieść, ale im zależy na całej grupie. Na przyjaciołach.
„Królestwo wie jak jest, ale racja stanu jest inna. Węgla trza fedrować jak najwięcej. Piniondz rządzi”
„Będą nas wszystkich skrobać jak tam pieprznie.”
„No co, ja stamtąd pójda, a ty zostaniesz. Ciebie szlag trafi, a ja se potem w łeb strzelę.”
Przyjaźnią się. Chodzą zawsze razem: do kopalni - tylko na nocki, na hałdę na piwo. Zaraz po szychcie. O siódmej rano.
„A co my tak tu wszyscy dzisiaj. Normalnie to ten nie może, tamten do żony, onemu się dziecko rodzi, a dzisiaj cała brygada.”
Nikt nie odpowiada. Patrzą na wyłaniającą się z mroku kopalnię.

Królestwo:
To była nowo otwarta ściana. Najnowocześniejsza. Tam były luksusy: świetne warunki górniczo – geologiczne, trzymający się mocno strop, oddział zmechanizowany ( możliwość transportu górników na taśmociągu na urobku), przenośnik podścianowy, pełna automatyzacja, także w zakresie sygnalizacji. Świetna wentylacja. Nic nie miało się prawa stać. Wszystko było w jak najlepszym porządku.

03.02.1987 Mysłowice godzina 21:00
Feliks wychodzi do pracy. Żegna się z żoną i dziewięcioletnim synem. Na balkonie gołąb. „Już trzeci dzień tak siedzi” - mówi Halina. „Wyrzuć, bo napaskudzi.” - odpowiada Feliks. Syn nie chce go wypuścić, żegna się z nim kilka razy. W końcu Feliks wychodzi.
Teresa patrzy przez okno na odchodzącego męża. Janek przystaje, ogląda się na dom, zapala papierosa, rusza, znowu przystaje, jeszcze raz się ogląda, w końcu znika w ciemności.
„Powiedział, że nie dożyje wesela siostry, co w maju miało być. Poszedł na urlop, żeby tam nie pracować”
Władek z Pawłem przechodzą przez bramę kopalni. Idą prosto do sklepiku przy BHP. Podchodzi do nich Krzysiek.
Paweł: „Ale moja stara miała sen, że jej ktoś niemowlaka mokrego i brudnego pode drzwi na wycieraczkę podrzucił.”
Krzysiek: Mojej się śniła śmierć, a ona tak jakoś dziwnie ubrano była.
Władek: A mojej się nic nie śniło. Pierdolicie tak, bo „wom się gnoje robić nie chce”(naśladuje inżyniera). Pani Zosieńko kochana a dla mnie „polo cockta”. Pani Zosieńka patrzy w milczeniu i bez uśmiechu.
Wychodzą ze sklepiku. Podchodzi Władysław. Idą w czwórkę na cechownię. Mijają Ryśka przy automacie telefonicznym. Gada z żoną.
„No powiedz kochanie proszę, bo zaraz muszę do roboty”
„Nic ci nie powiem. Rano się zobaczymy to się dowiesz.”
„Rano, rano. Teraz chcę”
„Teraz to idź już do roboty. Szybciej może wrócisz.”
„Pa kochanie. Tęsknię za tobą”
„Pa” – Beata odkłada słuchawkę. Na stole stoją małe niemowlęce buciki.

Królestwo:
Do drugiej fedrowali, a potem trzeba było skracać przenośnik kombajnu, bo ściana szła w klin. Wszystkie niezbędne zezwolenia w tym na spawanie były.

03.02.1987 kopalnia Mysłowice godzina 22:30
Wagoniki kolejki dojeżdżają do oddziału.
Władek szeptem do Pawła:
„Pilnuj gdzie dozór” i głośno – „Chłopy chodźta będzie przedstawienie.”
„Jak metan?”- pyta
„W porządku, a co?”
„No to patrzcie”
Bierze spawaczowi zapalniczkę. Podchodzi do przenośnika. Przykłada.
„O żesz kurwa, oszalałeś?”
„Taka racja stanu. Królestwo kurwa ich mać. – mówi Kubowicz.

Królestwo
Nie było zagrożenia metanowego. To była druga kategoria. Wszystkie czujniki sprawne. Przecież przy podwyższonym stężeniu metanu odcina się automatycznie zasilanie. Nie było przerwy w zasilaniu. Nie słyszałem, żeby ktoś chował czujniki metanu.

03.02.1987 kopalnia Mysłowice godzina 23:30
„Patrzcie jak się jara.” Kubowicz przykłada zapalniczkę pod rynnę przenośnika. Ogniki pojawiają się na chwilę i zaraz nikną. Cisza. „A teraz do roboty gnoje (znowu przedrzeźnia). Królestwo czeka na węgiel.”

4.02 2007, Mysłowice, msza św. z okazji 20 rocznicy katastrofy.
Wszyscy pogrążeni w modlitwie.


4.02.1987 kopalnia Mysłowice, oddział drugi, ściana 317 godzina 5:05 
„Idę po narzędzia, będziemy się zbierać powoli” – mówi Władek.
„No, już kończymy.” – odpowiada Paweł.
Władek przechodzi całą ścianę spotyka kolegów, zagaduje. Dochodzi do przenośnika. Idzie w górę. Tu też pełno ludzi. Dochodzi do skrzyżowania, bierze narzędzia i wraca. Chłopy robią coś przy transformatorze. „Idziemy na piwo?” – woła. „Jasne, jeszcze parę minut”. Przechodzi przez ścianę z przenośnikiem. „Kończcie szybko i na browara”. Dochodzi do kombajnu. Rzuca narzędzia. Sztygar krzyczy: „Idę odwołać spawanie.” Podchodzi do telefonu. Spogląda na zegarek. Jest piąta siedem.

Halina budzi się zlana potem. Na zegarze 5:07. Syn leży obok śpi spokojnie. Rzuca okiem na balkon. Gołąb odlatuje.

Królestwo
To wielka tragedia.

4.02.1987 Mysłowice, miasto śpi
Halina wychodzi na balkon. Zaczynają krążyć karetki. Miasto się budzi.

4.02.1987 kopalnia Mysłowice, oddział drugi, ściana 317 godzina 5:10.
Przez pył przebija się wątłe światło górniczej lampki. Słychać jęki. Na czworakach wyczołgują się górnicy. Jeden wyciąga drugiego. Władek mówi: ”Tam…, byłem tam, tam ludzie zostali”, słyszy: ”Nie, tam już nie ma ludzi…” – to Paweł. Czołgają się razem. Władysław gasi koszulę na Piotrku. „Chodź” - ciągnie go, „Nie dam rady”, „Przyślę ci tu kogoś” Rusza do góry i spotyka jego brata, Wojtka. ”Idź, tam Piotrek został.” Wojtek rzuca się na dół. Potyka się o kogoś, to nie Piotrek, podnosi go i ciągnie na górę. Rysiek idzie spokojnie pustym korytarzem. Nie ma pyłu. Zwalnia. Siada z torbą przy ścianie i zasypia. Władek pochyla twarz nad kałużą. Pije z niej wodę. Mówi do Pawła „Idź dalej sam” i pada. Paweł robi kilka kroków i osuwa się na spąg.

Teresa stoi w oknie i patrzy na karetki mknące przez miasto.

Królestwo
Akcja ratunkowa przebiegała sprawnie. Błyskawicznie skierowano zastępy ratowników do zagrożonego oddziału.

Waldek kończy właśnie szychtę. Przyjeżdża kolejka z następną zmianą. Jest tam Krzysztof. Biegną na pomoc do ściany. Ktoś zdziera skórę z rąk: „Skóra mi schodzi. Matko, skóra mi schodzi” Idą dalej. Waldek natrafia na kolejne ciała, a raczej ich resztki. Pakują na płótno zmasakrowane zwłoki. Krzysztof wymiotuje. Waldek idzie dalej „ścieżką śmierci”.

Msza z okazji 20 rocznicy katastrofy. Apel poległych.
Odeszli zostawiając rodziny, dzieci, nie załatwione sprawy, odeszli zostawiając wszystko…
Jan, Krzysztof, Feliks, Ryszard, Wojciech … Dziewiętnastu.

4.02.1987 kopalnia Mysłowice, godzina 7:55.
Przez bramę kopalni wchodzą kobiety. Halina z dziewięcioletnim synem. Tłum kłębi się przy wejściu. Padają kolejne nazwiska. Władysław - żyje, Władek - ranny, Paweł – wszyscy w szpitalu w Siemianowicach. Maria rzuca okiem na kartkę trzymaną, przez urzędnika. Widzi na szóstej pozycji nazwisko męża. Jest przekonana, że przeżył. Tymczasem padają kolejne pytania: Rysiek? – no cóż zginął, ale ktoś musiał zginąć. Krzysiek? – przykro mi. Podchodzi Halina z synem – Feliks? – nie żyje.

Irena włącza telewizor: Smutne wiadomości z kopalni Mysłowice. Zginęło 17 górników. Dzwoni telefon. Miękki głos sekretarki: „Kopalnia łączę…”. Kobieta osuwa się po ścianie.

4.02.1987 kopalnia Mysłowice, godzina 9:55.
Sklepik na terenie kopalni. Pani Zosieńka patrzy na przynoszone do BHP trupy. To dosłownie kilka metrów od witryny jej sklepu. Przypomina sobie jak u niej kupowali.

Dwadzieścia lat później.
Hałda. W tle wyłania się kopalnia.
Górnicy po dwudziestu latach. Każdy trzyma po trzy piwa. Władysław, Paweł, Władek, bracia Piotrek i Wojtek…. Władysław pokazuje poparzone ręce. Stawiają piwa na węglu. Z całej brygady tylu ich tylko zostało.


W katastrofie w kopalni Mysłowice zginęło na miejscu 17 górników. Jeden zmarł w szpitalu, a jeden – Tadeusz - tuż po wyjściu ze szpitala. Nie zalicza się go do ofiar wypadku.
Dyrektor został odsunięty od pracy w kopalni tuż po wypadku. Nie postawiono mu żadnych zarzutów.
Proces w sprawie katastrofy w kopalni Mysłowice zakończyła amnestia w 1989 roku. Nikt nie poniósł żadnych konsekwencji.
Istnieją dwie niezależne ekspertyzy dotyczące przyczyn katastrofy. Jedna mówi, że wybuch pyłu węglowego powstał od zapalenia się metanu w wyniku spawania. Druga, że górnicy próbowali przesunąć transformator pod napięciem, który przewrócił się i zainicjował wybuch.
Spawacz nigdy nie wrócił do kopalni. Jest schorowany. Nie może spać. Dręczą go koszmary. Twierdzi, że nie odpalił palnika.
Na zdjęciach z wizji lokalnej widać odcięte kable od tego transformatora, tak jakby ktoś próbował zatrzeć ślady.
Władek i Paweł po sześciomiesięcznej rehabilitacji zjechali na dół. Wrócili do pracy w oddziale drugim na tej samej ścianie 317.
Syn Janka od kilku lat próbuje zatrudnić się w kopalni „Mysłowice”. Bezskutecznie.
Ewa, Zofia i dwie Marie zaprzyjaźniły się po katastrofie. Mieszkają w jednym bloku. Nadal są same.
Syn Haliny i Feliksa został zamordowany 7 lat temu. Szedł wieczorem odprowadzić narzeczoną do sąsiedniego bloku. Znaleziono go rano. Został uduszony. Miałby dziś 29 lat. Halina została sama. Nie ma nawet rodzeństwa.
Irena i Beata wyszły ponownie za mąż, za górników z kopalni „Mysłowice”. Dziecko Ryśka i Beaty ma się dobrze, a Irena po dwudziestu latach odbiera telefon w swoim mieszkaniu. Miękki głos sekretarki: „Kopalnia łączę…”. Kobieta osuwa się po ścianie. W słuchawce słychać głos jej męża: „Kochanie, spóźnię się dzisiaj trochę. Muszę zostać po pracy dłużej.”
Na stronie internetowej kopalni „Mysłowice”, w dziale historia nie ma wzmianki o katastrofie z 1987 roku.

Tak to wyglądało dwadzieścia siedem lat temu i mam głębokie obawy, że wiele się nie zmieniło.

wtorek, 12 sierpnia 2014

u stóp świętej Kingi

Kaplica Kingi stoi na wzgórzu. Rozlewa się słońce bezwstydnie po dolinach okolicznych, widok na cały świat otwierając. Leniwie się snujemy, upał niemiłosierny spływa po twarzach, a u stóp Kingi zapłonęły właśnie bladofioletowe znicze.

Święta Kinga to ta od pierścienia, który wrzuciła do kopalni soli gdzieś na Węgrzech, a potem w pierwszym solnym bałwanie, w Wieliczce wykopanym go odnalazła. Taka legenda.

A tu jaszczurka wyleguje się na otwartej dłoni, drogi proste się krzyżują - bo tam wschód, a gdzie indziej zachód, pszenica błyszczy – łykając ostatki upalnej kąpieli. Siadamy na trawie i każdy mówi tyle, ile mówi. Nie widzieliśmy się wszyscy na poważnie ze dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat. Na poważnie - to jest tak, że się śniadanie je razem. Wszystko inne łatwiej jakoś przychodzi, i wódka, i piwo, i dziwki nawet. Ale dotrwać z kimś do śniadania, kawę rano wypić z mlekiem, jajo na miękko zjeść, jajecznicę - to już jest jakieś poważniejsze. Bardziej na zawsze. 

Leżymy zatem, mrówkom się na tej trawie opierając i o trzecich sprawach bredzimy – kumplach rozwiedzionych czy ożenionych, rodzinach naszych mniej lub bardziej normalnych, zaszłościach, przeszłościach, trwogach – tak lekko chwili uciec dajemy z wiarą, że wróci. Że drzewa po nas zostaną - jak po Kindze, i może kiedyś kapliczka – jak po Kindze, i dom. I gdzieś tam „am Boden des Kopfes” błyska, choć nikt tego na głos nie powie, że ta Kinga, co jej już prawie piętnaście lat nie ma, a my Ją jakoś z młodzieńczości niezgrabnie pamiętamy, mówi do nas tymi drzewami zasadzonymi, tym domem bladofioletowym, tą kapliczką, co ją sama zbudowała w rozpaczy ratunku szukając – mówi do nas rzeczy ważne i pierwsze. Które pewnie zawsze powiedzieć chciała.

A my teraz, w tej trawie leżąc i mrówki tłukąc, leniwie w słońcu płynąc z cienia tych drzew korzystając w upale, tak naprawdę powolutku swój własny pierścień odnaleźć próbujemy. Prawda?