sobota, 31 stycznia 2015

drugie miejsce magiczne - Rusinowa Polana



Za Smolnikem skręcasz w prawo w dolinę Sanu i zjeżdżasz w dół prosto nad rzekę. Droga wije się leniwie a z lewej mrugają w słońcu błyskotliwie kamienie wyrastające znad wody. Chyba że lód skuje wszystko płaskim białym dywanem. A kiedy już zsuniesz się na dół i ocierasz się o rezerwat Śnieżycy, zaraz trzeba hamować, by wbić się w prawo w górę, od rzeki uciekając w rosnące potężnie południowe zbocze Otrytu. Tam wśród lasu wije się drożyna posypywana co rano przez Jędrka, co by się przez bite, wąskie, leśne serpentynki w górę przebić i przy kapliczce w prawo skręcić wprost pod Gawrę.
Prawie pięćdziesiąt lat temu Pan Stanisław z siekierą, piłą, łopatą i kilkoma innymi drobiazgami przyjechał tu i zbudował szałas, nie przypuszczając pewnie, a może wierząc w to głęboko, że ze swoją żoną - Panią Krysią dają zaczyn jednemu z najpiękniejszych miejsc na świecie. 
Miejscu magicznemu.
Teraz Pan Stanisław przychodzi czasem na kolację mrucząc pod nosem z ciepłym uśmiechem - nie wychodźcie po nocy - jest minus dwadzieścia pięć i wilki pod dom podchodzą, a my wiemy, że nie żartuje. Pani Krysia pochyla się jak zawsze nad każdym z nas, nie przypominając nam, że to już z dziesięć lat jak tu zawsze jesteśmy i że byliśmy piękni i młodzi kiedyś, a Ona to najlepiej pamięta -  dla nas zawsze niezmienna.
I patrzą z dumą na następne pokolenie gospodarzy, na Jędrka i Izę - najwspanialszych ze wspaniałych, którzy pielęgnują ich marzenia i pieszczą Rusinową Polanę i rozwijają ją i kochają, bo nie dość, że to ich dom, to jeszcze najpiękniejszy na świecie. 
A ja po cichu, nigdy się do tego nie przyznając myślę, że też tam jestem trochę w domu, w którym tylko prawdziwi przyjaciele zasiadają. 
Jędrek rozchyla szeroko ramiona kraciastej koszuli i myślisz, że mógłby w nich zmieścić cały świat. 
Iza gada i słucha, i potrafi i to - i to, a uśmiechając się nie pyta gdzie boli, bo wie doskonale, a potem szybko znajduje plaster na ten ból, i jeszcze szybciej z małej radości robi wielki festiwal szczęścia. 

I jesteś jak w domu, który potem tracisz na kilkanaście miesięcy, bo się jak idiota nie potrafisz zatrzymać w swoim życiu szalonym, wsiąść w auto i skręcić za Smolnikiem w dolinę Sanu. Gdzie Otryt rozchyla swe szerokie ramiona, a kiedy pójdziesz albo podjedziesz wyciągiem wyżej, dojrzysz Tarnicę i Caryńską. 
I cały ten piękny i spokojny świat.
Jutro tam będę.  

środa, 28 stycznia 2015

Mógłby Pan to sobie wyobrazić?


Siedemdziesiąta rocznica wyzwolenia Auschwitz-Birkenau. Wszyscy mówią, bo przecież nie wolno zapomnieć.
Każdy ma jakieś swoje własne, prywatne wspomnienia.
Bo zwiedzał piekło. Bo widział piekło. Bo był w piekle.
Byłem w Birkenau tylko raz, depcząc pogańsko ślady Stelli i Tosi, które przeżyły. I nieustalonej liczby zamordowanych milionów.
Byłem na rampie w Birkenau, tak jak miliony innych turystów. Tam gdzie każdy kamień płacze.
Byłem w muzeum piekła. 
Kiedyś jeden ocalały Żyd, który przyjechał z Izraela zapytał: Mógłby Pan to sobie wyobrazić? Mógłby Pan? 
I zamilkłem, bo nie mógłbym. Nikt by nie mógł.
Ja trochę nie potrafię o Tym mówić, bo kiedy widzę Anię biegnącą "między kroplami deszczu" na fantastycznym zdjęciu Justyny, wyczarowanym przez Piotrka i Luśkę, to znów wydrapuję sobie ranę na ręce, jak wtedy, kiedy godzinami słuchaliśmy z Natalią Stelli, która z tym swoim beznamiętnym spokojem o Tym opowiadała. 
Bez wytchnienia. Bez końca. Bez łez. 
Tylko całe jej wnętrze drżało. Jak wtedy, kiedy zamiast gazu, z prysznica polała się woda. Mógłby Pan to sobie wyobrazić? Mógłby Pan?
Nie mógłbym, bo to jest niewyobrażalne. I za mało na to słów. Nie znam takich słów. 
I tak sobie myślę tylko teraz, tak dodatkowo, o kolejnych miejscach, których nie wolno zapomnieć, gdzie nie było wyzwolenia. Dwa lata temu w takim miejscu byłem i pisałem o tym, choć trochę nie potrafię, bo... trochę nie potrafię.  
A przecież miasteczko takie zwyczajne. Takie czarno – białe, bo śnieg pierwszy spadł właśnie. Nowe domy raczej niż stare – powojenne takie klocki. Sklep, skrzyżowanie, kościół parafialny Najświętszej Marii Panny, zakład pogrzebowy, ryby – co napisane - że stąd, choć miasteczko od wody daleko, LKS Orkan, cerkiew zabytkowa z któregoś tam wieku i środki czystości – import z Niemiec
Miasteczko niby zwyczajne. Tylko kolej wielka jakaś. I przystanek kolejowy i dworzec kolejowy i torów tyle, jakby do fabryki jakiej. Kręci się człowiek gdzieś za skrzyżowaniem na Zamość koło tych torów i trafia cudem prawie na plac duży za murem. 
Plac – źle powiedziane, bo to wzgórze takie, podzielone na pół. Kamieniami obsiane, co w górę idą, a w środku ścieżka, ale płaska, jak korytarz przez morze, tyle, że ona przez kamienie. I włazi się tą ścieżką między to morze kamieni, a ściany niczym fale rosną. Aż hen do nieba rosną. A tu coraz ciemniej i ściany żyć zaczynają i próbują się z nich skulone jakieś postaci wyrwać, choć przecież szans nie mają na to. I głuchy stukot butów własnych się podnosi echem wokół – jakby głosy z piekła narastały. 
I narastają. 
Narastają.

Pół miliona głosów. Może sześćset tysięcy.
Kilka tysięcy ludzi dziennie. 
Tu nikt nawet nie stawiał baraków. 
Tu po prostu zabijano.
Miasteczko nazywa się Bełżec. 


No i na koniec takie jedno wspomnienie jeszcze. Z premiery "Między kroplami deszczu". Popełniłem bowiem piosenkę, która w filmie wystąpiła, a którą pięknie ubrał w nuty Tomek Stroynowski, a zaśpiewała Natalia Schroeder i Ania Federowicz oraz na koniec Wituś Stroynowski - lat naonczas około pięciu. I na tej premierze Wituś stał na krześle przed mikrofonem dłubiąc w nosie i czekając na końcówkę, którą miał wyśpiewać. I tak dłubał w tym nosie zwracając uwagę wszystkich zacnie zebranych, nie wiedząc pewnie za bardzo co się zaraz stanie. I kiedy zaśpiewał na koniec wszystkim nam popłynęły łzy.
Pewnie tak jak wtedy, kiedy działo się wszytko to, o czym śpiewał.    

Tutaj piosenka

PS. Jedynym skazanym w procesie bełżeckim w 1965 roku w Monachium, był pierwszy komendant obozu – Josef Oberhauser. Jedynym świadkiem – jedyny, któremu udało się ocaleć – Rudolf Reder. Komendant Josef Oberhauser został skazany na cztery i pół roku więzienia.

piątek, 2 stycznia 2015

Ewa mi przypomniała - to dwa lata już

Miałem zadzwonić.

Przeklęte niewykonane telefony. Przeklęte nieodbyte rozmowy. Przeklęty, uciekający czas. Miałem przecież zadzwonić. Arogancki, zadufany w sobie szczeniak, który myślał, że zawsze zdąży. Że jutro, pojutrze, za tydzień. Bo przecież jesteś… .
A teraz przeglądam stare maile, esemesy, pamięć przeglądam. O tych słowach, co się nie zdarzyły, o tych pytaniach, które nie padły.
Jak tam nasz film? Kiedy pojedziemy? W lecie może? Donieck czeka, Bolonia czeka. Chciałaś zobaczyć surówki wywiadu z Panem Michałem, choć przecież wiedziałaś, że jest wspaniały. Jak zawsze. Nie zdążyliśmy, choć tyle tego przeklętego czasu upłynęło. A ja przeglądam teraz i słucham po raz setny już, jak Ty słuchasz Michała. Bo Twój wywiad to jest słuchanie i czasem tylko padają te – wybacz, ja to tak nazywam – gwoździe. W odpowiednim miejscu, żeby nie przerwać – słowo, półsłowo, gwóźdź. Prowadzisz, jak w tańcu, bo wiesz o Nim więcej niż on sam, ale tej wiedzy nie nadużywasz. Czasem tylko trącasz delikatnie strunę pamięci. A mi w głowie zostaje tylko słuchanie.
I dotykanie – czasem delikatnym opuszkiem palca, czasem gwoździem – czyste, piękne, prawdziwe.
Arcydzieło.

Bo Ty Teresa się naprawdę troszczysz. W życiu i wszędzie.
I nigdy Ci tego nie powiedziałem.
Przepraszam.

Dzisiaj Grażyna zapytała, dlaczego Pan Bóg bierze z półki – „Dobrzy Ludzie”. I ja sobie myślę, że może po prostu chciał z Tobą porozmawiać. A jeżeli nie, to przecież i tak namówisz Go na wywiad.
I poprowadzisz w tańcu.
Jak zawsze.
Zapytaj Go proszę o to wtedy, bo strasznie tu będzie Ciebie brakowało.
A my żyć nadzieją będziemy, że Teresa tańczy teraz z Panem Bogiem.