poniedziałek, 12 lutego 2018

dziwne czasy



W dziwnych czasach żyję. W czasach, w których zdarzenia, które normalnie rozkładają się na setki lat, skumulowały się i eksplodowały prawie na moich oczach.

Urodziłem się dwadzieścia pięć lat po wojnie, a jestem przecież młody. Kiedyś mi się wydawało, że wojna to wieki jakieś zaprzeszłe, a teraz sobie myślę, że to było wtedy dla wszystkich moich najbliższych ówczesnych – tuż po. Krócej niż teraz po Peerelu.

Jaka to świadomość niesamowita się musi budować na rozumieniu faktu, że to tuż po piekle i jak się wtedy musieli wszyscy bać, że ono wróci. Lat trzeba było, żebym to zrozumiał, choć w psychozie retoryki „Ostatniego brzegu” – budziłem się zlany zimnym potem, we śnie widząc rosnące wokół grzyby jądrowych wybuchów. Ale potem papież Polak wniósł jakieś uspokojenie i byłem pewnie na jednym z największych zgromadzeń w historii, czyli na mszy na Błoniach krakowskich. No nie, że „nie-Włoch” to trudno było uwierzyć, ale Polak? A za chwilę „nasze” wojsko na naszych ulicach i trzy Noble dla Polaków. Literackie już były, ale pokojowy? I upadek imperium – tego się nikt nie spodziewał. Ja za życia świadomego nawet o tym nie myślałem głośno. Myślałem, że zawsze będę stał za mięsem i czytał bibułę, a tu Camele w kiosku i wydawany Miłosz i Orwell, paszport, który nareszcie mam, ale zaraz się okazuje, że nie jest mi zbyt potrzebny i dziś wstyd się przyznać, nie za bardzo wiem, gdzie leży – ale jak się gdzieś dalej wybieram, to znajduję i patrząc na te wszystkie pieczątki w środku – nie wierzę. I nie czekam na telefon sto lat, tylko podnoszę komórkę w samochodzie i dzwonię, gdzie chcę (pamiętam ten pierwszy raz). A tego tekstu nie stukam na moim starym Underwoodzie, co dziś nóżki jednej nie ma i się giba, i nie rozsyłam listem, jak do Koryntian, tylko „copy-paste” wrzucam na stronę, co by każdy, jeśli chce, mógł przeczytać.
I jeszcze po drodze papież abdykuje po raz pierwszy od czasów Jagiełły, i demokrację chcą obalić na naszych oczach, co się przecież wydawało niewyobrażalne, więc się człowiek czuje jak na fali jakiejś oceanicznej gibając się w przód i w tył, zatem 
patrząc z trwogą - co będzie - robi te wszystkie rzeczy, których by pewnie robić nie musiał, ale mu wstyd, że nie postarał się wcześniej i myślał, że na demokrację zasłużył forever, a poza tym się boi, bo tu mu dyktatura w ogródku rośnie. 
Taka jak dawno, dawno temu. Tuż po wojnie i 25 lat po też. W której spędził dzieciństwo i młodość już jej nie chce. Taki rollercoaster.

Dziwne to czasy.

Naprzeciwko domu ciotek w Sanoku mieszkał Dziuban. Błotniste podwórko obok walących się, oblepionych wapnem czworaków, rozjeżdżane było raz po raz furmanką – na gumach, bo drabiniastym pewnie ciotka nigdy by nie pojechała. Jesienią wsiadaliśmy z Gigą i Mysią na wóz Dziubana i jechaliśmy na Dąbrówkę po węgiel. Dumny dzieciak mógł czasem nawet chwycić lejce, a potem mozolnie wiadrami wnosiliśmy te dwie tony do drewutni. A teraz tam gdzie Dziuban osiedle stoi, dom ciotek, piękny z ciemnego drewna, dawno sprzedany i sidingiem obity. Ich też już nie ma. Tylko pamięć pozostała.

I tak sobie myślę, że przy tych wszystkich fantastycznych rzeczach, które mamy, które osiągnęliśmy, przy tych wszystkich niezwykłych zjawiskach i zdarzeniach, których świadkami byliśmy i jesteśmy, przy tych wszystkich intrakach, nowotelach, szeratonach i hajatach, przy tym wszystkim dookoła nas i wokół nas – najważniejsza jest pamięć, że życie obok furmanki Dziubana wcale nie było gorsze.

Było tylko po prostu inne.

Ale nie chcemy do niego wracać nawet z tęsknoty za bezpowrotnie utraconą młodością.
Bo zasmakowaliśmy wolności i nigdy nie pozwolimy jej sobie odebrać.


czwartek, 8 lutego 2018

pokłosie



Życie toczy się czasem okrutnie, czasem pięknie, ale prawie zawsze zupełnie niespodziewanie.
Świat po wczorajszym wpisie troszkę się dla mnie rozchybotał zupełnie niespodziewanym odzewem tak wielu ludzi i bardzo dziękuję.

Tym bardziej, że ta "niespodziewaność" dziś osiągnęła swoją telefoniczną kwintesencję:

- Jak się Pan ma? - zwyczajowo zabrzmiało prosto z New Jersey, głosem słyszanym od lat regularnie co kilka miesięcy.
- Dziękuję dobrze - a co u Pana, Panie Edwardzie?
Edward Mosberg wciągnął powietrze tak głośno, że usłyszałem przez cały ten ocean czasu i odległości,
- Czytałem. Trzeba mówić prawdę.

Z panem Edwardem to jest tak, że niewiele jest żyjących osób, które tak wiele wiedzą o okrucieństwie i piekle, o przypadku, szczęściu, nieszczęściu i wreszcie o niejednoznaczności. Jedyna jednoznaczność, którą od lat powtarza - mówi, że "nie wolno nam zapomnieć i nie wolno nam wybaczyć - wybaczyć mogą tylko Ci, którzy zostali zabici".
Polak, krakowianin wyznania mojżeszowego jak sam o sobie mówi i jak to powiedział ktoś inny "z trzema fakultetami" - skończył getto, obozy w Płaszowie i Mauthausen, a tam w kamieniołomie nie wiedzieć ile razy policzył 186 stopni schodów na "spadochroniarską górę".
Pamiętam jak ze łzami w oczach opowiadał historię swoich sióstr, które zawsze ustawiał w szeregu do transportu - z Płaszowa na śmierć - w ostatnich rzędach i zawsze ratowało im to życie, bo brakowało dla nich miejsca w wagonach. Aż w końcu esesmani odwrócili kolejność i Jego siostry wylądowały w wagonach jako pierwsze. Poszły na śmierć.
Nie wiedział wtedy, że tym samym uratowała się jego przyszła żona, która z pierwszego szeregu wylądowała w ostatnim. Która nie dostała się do getta i ukrywała się na Straszewskiego 8 - 500 metrów od Wawelu Hansa Franka - w kamienicy u pani Kwiatkowskiej, gdzie stacjonowali oficerowie gestapo. Z którą jest w szczęściu do dzisiaj.

- Trzeba mówić prawdę - pan Edward opowiada barwnie z takim pięknym dawnym akcentem nie słyszanym dzisiaj w Polsce - byli źli Żydzi i ja ich znałem, byli źli Polacy i ja ich też znałem, ale byli także dobrzy i Żydzi i Polacy i wszyscy. Nic nie jest jednoznaczne, choć oczywistym jest, że to były niemieckie obozy śmierci na terenie Polski. Polski wtedy nie było i nikt się Jej nie pytał czy można je stworzyć, a jeśli budować machinę śmierci, to gdzie - jeśli nie tam, gdzie jest największe skupisko Żydów.
Ta ustawa czyni szkody, bo może spowodować, że my - Ci którzy ocaleli - więcej do Polski nie przyjedziemy.
Trzeba dać świadectwo prawdzie.

Rozmawialiśmy ponad godzinę i w końcu umówiliśmy się na 13 marca, na rocznicę likwidacji getta w Krakowie.
Ustaliliśmy też, że damy świadectwo prawdzie.
Już wkrótce opowiem jak.

Dziękuję Panie Edwardzie.
Jak zawsze zadzwonił Pan w najlepszym momencie.

środa, 7 lutego 2018

wojna polsko - polska

No i się udało rów pogłębić Mariański polsko - polski i dorzucić mu "wartości" Polska vs. "the whole world" a potem rozsiać, niczym stonkę dyskusję, kto Żydom bardziej pomagał, kto bardziej Żydów mordował oraz zacząć skrupulatnie liczyć - co niepoliczalne i ważyć - co nie do zważenia.

I tak czytam te argumenty "niezwykle oryginalne" poparte jakimś słowem nieprawdziwym, które ma uwiarygodnić,
albo kwantyfikatorem ogólnym, żeby czytelnik wiedział na pewno, że wszyscy tacy byli, albo wszyscy wiedzą, albo wszyscy się z tym zgadzają.
A w ogóle debilu czytaj co ludzie piszą, bo "wiedzom co mówiom" i to wszyscy. Rozumiesz?
Taka retoryka polsko - polska, bo paczam, że Żydzi przecież witali Sowietów z kwiatami (wszyscy wiedzom) i umyka pytanie: a kogo mieli witać?
Esesmanów???

Jakbyś żył w takim Jedwabnem, gdzie Niemcy wpadli na parę dni w 1939, to nie porzygałbyś się ze szczęścia, że jednak po paru dniach przyszli czerwoni? Czy raczej dumnie uniósłbyś swą żydowską głowę, i prosił o powrót tych pierwszych, by godnie szykować się do Bełżca. razem z całą rodziną.
I robił wszystko, żeby czarni nie wrócili, bo to dla Ciebie i Twojej rodziny oznacza tylko jedno. Śmierć.
Tak jak we wszystkich Jedwabnych Rzeczypospolitej.

Ale zaskoczę Was, że w Krakowie na przykład Niemców też witali.
Z kwiatami.
Szkoły.
Czujecie bezsens tej licytacji?

Patrzę sobie wstecz na Jankę Fischler, którą Polacy uratowali, na Edwarda Mosberga, który nie wziął udziału w samosądzie w Mauthausen, na ojca Stelli, który całował polską ziemię wracając od Schindlera z całą rodziną i na Tosię Silberring, która marsz śmierci z Auschwitz przeżyła z piątką innych, a potem po tym całym piekle - dwie z tej piątki Sowieci w jakiejś niemieckiej wiosce zgwałcili i zabili. A kiedy wróciła i nie pozwolono jej wejść do własnego domu, gdzie przez okno widziała własny żyrandol, a nie miała co jeść i żebrała pod Kościołem Mariackim, wróciła na Długą do Centrum Pomocy Żydom i poprosiła o miejsce w jakimś obozie, bo nie miała się gdzie podziać.
Ale obozów już nie było.
Więc myślicie, że naprawdę tak tu fajnie było i dlatego witali radośnie?
A potem po wojnie gdy nieliczni wrócili, to nadal było super?
Świat nie jest czarno - biały.

Było mnóstwo wspaniałych, pięknych Polaków.
Tak jak i mnóstwo złych, ohydnych, wstrętnych.
Oni byli Chrześcijanami, Żydami, Niemcami, Austriakami, Ukraińcami, Rosjanami, Litwinami, Rusinami, Łemkami, Cyganami, Tatarami, Kaszubami, Ślązakami i tak dalej aż do bólu.
Zła nie określa wiara ani narodowość.
Tak samo jak dobra.

Wierzę, że człowieczeństwo jest bezpaństwowcem, bez narodu i wyznania.

I niech tak pozostanie.


czwartek, 1 lutego 2018

mury

Budujemy mury. Dzielimy się nienawiścią. W imię zasad, poglądów, religii - w imię własnych racji. Budujemy konflikty. Zapominamy przy tym, że konflikty nigdy niczego nie zbudowały. Zawsze były tylko przyczynkiem do zniszczenia. Na każdym tych konfliktów poziomie. Wszędzie. Na dole i na górze, w przestrzeni międzynarodowej i w bliskim ulicznym sąsiedztwie. Także wśród nas samych. Koniec końców zawsze prowadzi do izolacji. 

Polska "racja stanu" nie wytrzyma naszego skonfliktowania z w zasadzie już z wszystkimi na tym pięknym, choć niesprawiedliwym świecie. Zostajemy sami wobec głupot i krzywd, które tak naprawdę sami sobie wyrządzamy. Budujemy mury nienawiści i niezrozumienia takie jak te w Jerozolimie czy Belfaście. A przecież dużo łatwiej jest usiąść do stołu i pogadać, choć przecież nie pozwala nam na to ani nasze ego, ani przekonanie o własnej racji. 
Choć kiedyś się udało.

Kiedyś obaliliśmy taki mur. Jeden z najważniejszych.
Nie zmarnujmy tego.