wtorek, 12 sierpnia 2014

u stóp świętej Kingi

Kaplica Kingi stoi na wzgórzu. Rozlewa się słońce bezwstydnie po dolinach okolicznych, widok na cały świat otwierając. Leniwie się snujemy, upał niemiłosierny spływa po twarzach, a u stóp Kingi zapłonęły właśnie bladofioletowe znicze.

Święta Kinga to ta od pierścienia, który wrzuciła do kopalni soli gdzieś na Węgrzech, a potem w pierwszym solnym bałwanie, w Wieliczce wykopanym go odnalazła. Taka legenda.

A tu jaszczurka wyleguje się na otwartej dłoni, drogi proste się krzyżują - bo tam wschód, a gdzie indziej zachód, pszenica błyszczy – łykając ostatki upalnej kąpieli. Siadamy na trawie i każdy mówi tyle, ile mówi. Nie widzieliśmy się wszyscy na poważnie ze dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat. Na poważnie - to jest tak, że się śniadanie je razem. Wszystko inne łatwiej jakoś przychodzi, i wódka, i piwo, i dziwki nawet. Ale dotrwać z kimś do śniadania, kawę rano wypić z mlekiem, jajo na miękko zjeść, jajecznicę - to już jest jakieś poważniejsze. Bardziej na zawsze. 

Leżymy zatem, mrówkom się na tej trawie opierając i o trzecich sprawach bredzimy – kumplach rozwiedzionych czy ożenionych, rodzinach naszych mniej lub bardziej normalnych, zaszłościach, przeszłościach, trwogach – tak lekko chwili uciec dajemy z wiarą, że wróci. Że drzewa po nas zostaną - jak po Kindze, i może kiedyś kapliczka – jak po Kindze, i dom. I gdzieś tam „am Boden des Kopfes” błyska, choć nikt tego na głos nie powie, że ta Kinga, co jej już prawie piętnaście lat nie ma, a my Ją jakoś z młodzieńczości niezgrabnie pamiętamy, mówi do nas tymi drzewami zasadzonymi, tym domem bladofioletowym, tą kapliczką, co ją sama zbudowała w rozpaczy ratunku szukając – mówi do nas rzeczy ważne i pierwsze. Które pewnie zawsze powiedzieć chciała.

A my teraz, w tej trawie leżąc i mrówki tłukąc, leniwie w słońcu płynąc z cienia tych drzew korzystając w upale, tak naprawdę powolutku swój własny pierścień odnaleźć próbujemy. Prawda?

1 komentarz: