wtorek, 3 marca 2015

wszyscy wyklęci

Początek sierpnia 1944 roku. Wilno już dawno zajęte przez AK i Sowietów, Amerykanie przełamują front w Normandii, Hitler rozprawia się z zamachowcami z Wilczego Szańca, esesmani szaleją we Włoszech, a w Warszawie krwawi powstanie. 
W moim - w pewnym sensie - rodzinnym miasteczku rozlanym na wzgórzach zakola Sanu panoszy się właśnie nowa władza. Tu na rzece była granica hitlerowsko - sowiecka ustanowiona przez Ribbentropa i Mołotowa, która przetrwała niecałe dwa lata od 1939. Nikogo to zresztą teraz nie obchodzi, bo po pięciu latach niemieckiej okupacji Sanok odzyskuje wolność. 
Tak przynajmniej myśli.
A to było przed wojną piękne miasto, taka kwintesencja galicyjskości, gdzie Polacy, Żydzi, Rusini, Łemkowie, Ukraińcy, Austriacy nauczyli się żyć razem. Gdzie były rzymskie i greckie kościoły, cerkwie, synagogi i ewangelickie zbory, gdzie nikt nie pytał do którego Boga się modlisz, a moja babcia cieszyła się na dwie Wielkanoce - tę naszą, i tę u swojej rusińskiej przyjaciółki. 
I teraz to piękne miasto - wylegujące się w zapomnianym przez świat zakątku pięknego kraju -  znowu jest wolne, choć hordy barbarzyńców pałętają się po nim, jak nie przymierzając - po tanim frontowym burdelu. "Niemcy jak weszli, to od razu łaźnie dla żołnierzy postawili" - mawiała moja ciotka - "a Sowieci - dzicz". 
Nigdy się od ciotki nie dowiedziałem, co znaczy dzicz - oprócz tego, że "swołocz zegarki kradła" i strzelała w tył głowy niemieckich piętnastolatków "przypadkowo" wsadzonych wtedy w hitlerowskie mundury. Pewnie nie tych samych, którzy wysłali czterdzieści procent mieszkańców Sanoka - bo przecież było w czym wybierać - do ich własnych Bogów, niemniej jednak zawsze żal patrzeć na rozbryzgany na murze mózg piętnastolatka. I trochę rzadziej - gdy człowiek to widzi - rzadziej się człowiek pyta o narodowość oraz obywatelstwo i wyznanie.
Boże, jaki świat jest pięknie niejednoznaczny. Jaki jest nieoczywisty w swoim okrucieństwie. Jak trudno jest nazwać po imieniu zbrodnię i ją sklasyfikować, bo każda ma swoją inną nazwę, znaczenie i sens. Jaką nieoczywistą treścią napawa nas zdanie, że nic nie jest czarno-białe, że odcieni przepływa wokół wielokrotnie więcej, niż wyobrazić sobie możemy. Niż tak naprawdę istnieje.
Mamy zatem ten sierpień 1944 - ktoś krwawi, ktoś umiera, ktoś daje świadectwo, a ktoś inny przeklina, że bycie wolnym nie jest najłatwiejszą ze sztuk. Szczególnie w Sanoku. Pięknym przedwojennym Sanoku, który jest teraz powojenny. 
Mój Dziadek i jego Brat - legendarny wujek Zbyszek, który z pudełka zapałek robił helikopter - wpadają na pomysł, że trzeba dzicz jakoś ukrócić i chcą milicję utworzyć, co by porządku pilnowała w mieście. 
Mój Dziadek - przedwojenny oficer, który wyrwał się cudem oflagom oraz Katyniom - wrócił do domu w Sanoku w 1940 roku. Do końca życia nikomu nie powiedział, co robił przez resztę okupacji, choć przecież wszyscy wiedzieli, że to co robił nie uczyniłoby z niego gwiazdy socjogramu nowo powstającego państwa. A on do śmierci w osiemdziesiątych latach nic nie powiedział, bo nie wierzył komunistom za grosz i chciał przed nimi ochronić rodzinę i bliskich. 
Ale milicję chce wtedy tworzyć z bratem i porządku pilnować z wojska wyniesionego. I już się to ciałem staje, bo Zbyszek w końcu w tej milicji ląduje, a potem do emerytury w niej jest - w taborze auta naprawiając, bo mechanik i złota rączka. A Dziadek jednak nie, bo dostaje powołanie do wojska i jako oficer ma iść na Berlin. Nie zdąży, bo "bezpieczniacy" i "enkawudziści" pakują go do lochu z lufą przy potylicy. Prawdopodobnie za okupację.
I wtedy pojawia się Antek - mąż tej przedwojennej, rusińskiej przyjaciółki mojej Babci - tej od Wielkanocy. 
I jest po naszej stronie. 
Ma naszą rację. 
A Ci którzy go ścigają i w końcu zaszczują - mają swoją. 
Sanok - piękne przed wojną wielokulturowe miasto, staje się - w momencie, kiedy ta wojna wydawała się w nim kończyć - miastem wielu nieprzystających do siebie uzbrojonych oddziałów. Jest ta nieszczęsna milicja, jest "enkawude", są "bezpieczniacy", jest Wojsko Polskie i w pewnym sensie niezależna ochrona pogranicza, uaktywnia się UPA, a na wieść o tym powstają oddziały Samoobrony, które mają się Ukraińcom przeciwstawić. Rośnie agresja w zwyczajnym miasteczku na prowincji Rzeczypospolitej. 
I wtedy pojawia się Antek.  
To długa historia o tym, jak jeden "bezpieczniak" staje się "wyklętym" i ucieka do lasu tworząc tam armię i zabijając wielu ludzi. A wcześniej ratuje życie mojego Dziadka i uwalnia go z lochu, dzięki czemu moja mama - a w konsekwencji i ja - jesteśmy na świecie. To długa historia o tym, że nic nie jest czarno-białe. To długa historia o sądzeniu przeszłości, które nam tak łatwo przychodzi dzisiaj. 
Bo wiemy to, co wiemy. 
I to, co możemy wiedzieć. 
I co chcemy.
A ja się pytam - co Ty byś zrobił? Wtedy w Sanoku w 1944? Albo w Hrubieszowie, Siedlcach, Chełmie czy później w Koninie, Słupsku, Opolu, Krakowie, Łodzi, Poznaniu, Wrocławiu, Warszawie - gdziekolwiek? Co byś zrobił? Gdzie byś stanął? Czyś Ty polski Żyd, czy polski katolik, czy ktokolwiek jesteś? Budowałbyś - po latach upodlenia, terroru i morderstw na Twoich braciach i przyjaciołach - budowałbyś nowy powojenny ład, wierząc w jego nieomylność? Czy stanąłbyś do kolejnej walki burząc pozorny spokój i niespełnienie. Uwierzyłbyś w nowy porządek budowania wokół Ciebie świata, czy raczej rzuciłbyś się do jego kontestacji?
Stanąłbyś na straży porządku...? 
Do samego końca...? 
Uwierzyłbyś ...? 
Czy poszedłbyś się bić? 
Pomyśl. Jesteś tam. Wtedy.
Tak łatwo nam przychodzi wieszanie dziś na gałęziach polskiej brzozy wszystkich, którzy uwierzyli. Wszystkich, którzy brutalnie gryźli, rwali paznokcie i mordowali tych - ich zdaniem - nieprawomyślnych. Mordowali, wierząc w powojenny spokój, wyzwolicieli, komunizm i pokój z kuchnią oraz łazienkę na korytarzu. Bo przecież to takie proste.
My mówimy, że ludzie wiedzieli, stawali się żołnierzami i próbowali odbić z rąk psubratów naszą Polskę. A psubraty mówią - my po wojnie walczyliśmy o pokój i sprawiedliwość. I bronią tego do krwi ostatniej. Tak jak Ci nasi.  
I weź ich oceń. 
I jednych i drugich.  
Mojego Dziadka i jego brata - wujka Zbyszka. A oni żyli obaj razem do końca bez skazy. 
I wujek Zbyszek leżał na podłodze przy łóżku tuż po śmierci Dziadka przez całą noc, cały dzień i całą noc dopóki trumna nie przyjechała. 
A rok później sam umarł. 
I ja nie wiem czy z żalu, czy z czego.
I wszyscy wyklęci.
Bo świat nie jest czarno-biały.