piątek, 11 grudnia 2015

gdyby się nie stało

Jutro w Warszawie jest marsz w obronie demokracji. I gdyby ktoś się zastanawiał... .

Pamiętacie jak Robertowi Lewandowskiemu nie zadrżała noga? Z Realem. Cztery razy. Wszyscy pamiętają.
Ale nie pamiętają pewnie jak miał dwadzieścia jeden lat i grał mecz decydujący o mistrzostwie Polski. Na ówczesnym rozkopanym placu budowy stadionu w Poznaniu. Z Zagłębiem Lubin. Tam mu na tym kartoflisku też nie zadrżała noga. Dwa razy. Na własne oczy widziałem. Trzy miesiące później Lewy był w Dortmundzie, a na pięknym błyszczącym stadionie śpiewał Sting z orkiestrą symfoniczną. Też widziałem i na płytach jest. Chwilę później na Euro strzelali tam bramki Pirlo, Mandżukić i Balotelli, a Lewy strzela dziś w Bayernie 5 goli w dziewięć minut i Real marzy, żeby go mieć.
Pomyślelibyście? Chłopak z Partyzanta Leszno, Znicza Pruszków i poznańskiego kartofliska, które jest teraz błyszczącym kawałkiem Europy. Tak jak Lewy.
A gdyby mu noga zadrżała? Wtedy, przed laty i jeszcze wcześniej? Gdyby odpuścił?
Widziałem go kiedyś na treningu i naprawdę nogi nie odstawiał i poty wylewał. Ale gdyby jednak odpuścił?
Stałby teraz w markecie i sprzedawał FIFĘ, zamiast być na jej okładce?
A my płakalibyśmy jak zawsze po kolejnych porażkach biało-czerwonych? 
Na szczęście się nie dowiemy. 
Bo w Lewym była nadzieja i wiara, że to co robi ma sens. 
I robił. I nie odpuszczał. Nawet, gdy go pewnie nadzieja opuszczała i wiara, wstawał by w deszczu i śniegu robić wbrew wszystkiemu to, co prowadzi go do celu.
Cholernie ważnego. 
Wspomniałem Lewego myśląc o tych wszystkich, w których ta nadzieja i wiara - trwała i rosła. Dojrzewała, zmieniając ich życie, a przy okazji nasze. O Wałęsie, który mimo wszystkich swoich obaw i wątpliwości przeskoczył przez płot. I o wszystkich tych progach przekraczanych, barierach złamanych, wewnętrznych walkach wygranych - odwagą i mądrością. O odmowie, niezgodzie i uporze dzięki którym powstała ta nasza fantastyczna jedność Solidarności, która mimo szykan, lęku, więzień – pozbawiona jakiejkolwiek nadziei - niecałe dziesięć lat później wprowadziła nas do wolnej Polski. I do Europy.
Ja wiem, że to wielkie słowa. Że to dawno temu. Że nikt już nawet nie chce pamiętać. Ale to nie jest piłka nożna na stadionie w Poznaniu, Dortmundzie, Monachium czy nawet w Madrycie na Santiago Bernabeu.
To jest nasze życie, które pewnie jedno jedyne mamy i jest cholernie ważne.
I gdy mnie kiedyś Kacper spyta, albo Janek – gdzie wtedy byłeś? Powiem, że byłem tam, gdzie moja odmowa, niezgoda i upór, i że zawsze tam będę. I oni też powinni. Bo warto być przyzwoitym i odważnym. Bo ludzie umierali i siedzieli w więzieniach za to, żebym mógł wyjść na ulicę i powiedzieć, że tamto „kiedyś” się już nigdy nie powtórzy. Bo mnie nie opuści nadzieja i wiara.
A dzisiaj jest potrzebna i ważna. Bo tak się wokół dzieje, jakby znowu przez płot trzeba było skakać. A przecież na razie wystarczy iść. Nawet nie biegać.
Biegłem kiedyś. Dawno temu, w szóstej klasie podstawówki wyznaczono mnie do reprezentacji szkoły w sztafecie przełajowej 10 razy kilometr. Byłem na drugiej zmianie i stałem taki mały dwunastoletni chudzielec pośród rosłych piętnastolatków czekając na pałeczkę, którą dostałem w czubie tego wyścigu. Wyrwałem więc do przodu, bo się nie znałem na taktyce i goniłem co sił w nogach i płucach, aż mi w końcu prąd odcięło jakieś trzysta metrów przed metą i następną zmianą. Usłyszałem wtedy za plecami zbliżające się tupanie takiego wielkiego gościa, takiego blondyna z grzywką, którego pamiętałem ze startu. Bardzo szybko był tak blisko, że oprócz kroków poczułem na plecach jego dyszący oddech, a mnie już od dawna chciało się rzygać ze zmęczenia. I pomyślałem wtedy – jeszcze krok - depnę, przyśpieszę, spróbuję. I depnąłem ostatnią sekundą sił… a on został. Odpuścił. Nie dał rady. Na ostatnich trzystu metrach zrobiłem sto przewagi i porzygałem się dopiero na mecie.
Pomyślelibyście? Ja też nie. 
A to wcale nie było takie cholernie ważne.
A teraz jest.
Jutro.
12.12 o 12 w Alei Szucha.

środa, 2 grudnia 2015

kiedyś były urodziny Jarosława

W czerwcu 2012 roku napisałem poniższy tekst w związku z 63 urodzinami prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Nie przypuszczałem, że trzy i pół roku później będę mógł tak wiele do niego dodać, a nie będzie mi się kompletnie chciało. Tak po prostu. Oraz, że zupełnie inne życzenia złożyłbym dziś prezesowi, ale nawet na to nie zasługuje.  



Szanowny Panie premierze.
Dziś, w dniu Pana urodzin, chciałbym złożyć Panu życzenia zdrowego i spokojnego życia. Bardzo chciałbym dziś również zadać Panu wiele pytań. Szczegółowych, dobitnych, celnych, precyzyjnych, szanujących Pana inteligencję i nie za bardzo naigrawających się z mojej. Pytań o przeszłość i przyszłość, o Pana za i przeciw, o Pana priorytety, te wielkimi literami sławione bogoojczyźniane pacierze i te zwykłe, codzienne, z którymi Pan zasypia i zasypiając układa Pan w głowie: skład reprezentacji Polski w piłce nożnej (ja dochodzę do prawej pomocy i zasypiam), ulubione auto z fajnym wyposażeniem (waham się między 911 a M5, a zasypiam po drugim łuku w prawo), miejsce na ziemi (ciekawe czy Pan też myśli o Istrii, czy raczej koncentruje się Pan na Podlasiu). W każdym razie taki zwyczajny Pan mi się jawi w pytaniach: o to czy grał Pan w piłę w podstawówce i na jakiej pozycji, o prawo jazdy, o zdobytą górę, o dziewczyny (Sharon czy Angelina, Hepburn czy Fonda), o ulubiony kawałek, film, największy obciach, randkę…. Pan maturę zdawał w 1967 – Stonesi grali wtedy w Kongresowej. Tak…, chciałbym wiedzieć, czy Pan po mordzie dostał jak każdy, to znaczy czy się Pan bił z kolegami, o prawdę, o rację, o Kaśkę z II c. Chciałbym poznać Pana słabości, upokorzenia, czas na setkę, ilość wódki, którą Pan wypije i nie padnie….
Chciałbym, jednak w zasadzie tak naprawdę, przepraszam, że w dniu urodzin, ale mam tylko jedno pytanie: DLACZEGO?
Dlaczego Pan to robi? Czy władza sama w sobie jest tego warta? Ile razy trzeba oszukać tych biednych ludzi żeby ją zdobyć? Ile razy Pan jeszcze Polskę nabierze, na miłość do niej, że to dla jej dobra, na Gierka, Leppera, wspólnego wroga, proszki, matkę, brata, Giertycha, łzy, świętości i zakazy. I nakazy i modlitwy i słabszy dzień i polityczny obyczaj, znany tu przecież od rozbiorów. Na Europę i ojczyznę, na Boga i szatana. Ile razy jeszcze Panie Jarosławie Kaczyński stanie Pan przed tym smutnym, umęczonym narodem (który tak naprawdę chciałby być normalny, szczęśliwy i uśmiechnięty), i z kamienną twarzą, z krzyżem na piersi, z pełną premedytacją człowieka opętanego żądzą władzy, powie Pan to, co będą chcieli usłyszeć?
I chciałbym jeszcze wiedzieć po co Pan to zrobi? Bo władza, dla samej władzy wydaje się w tym przypadku taka mało wyszukana.
Tymczasem, w dniu urodzin życzę Panu, tego, czego Pan sam, w przypływie samotności i skupienia, będzie sobie życzył. Mam nadzieję, że będzie to coś fajnego.

poniedziałek, 30 listopada 2015

1983

Pod domem babci w Krośnie
Było nas czterech.
Wyszliśmy z kina.
Śmialiśmy się.
To było piękne, upalne lato 1983 roku. Lady Pank wydało pierwszą płytę, Kukiz właśnie wygrywał Jarocin, papież był w Polsce i powiedział, że „naród ginie, gdy znieprawia swojego ducha”, a z warszawskiej ulicy zgarnęli Grzegorza Przemyka, a potem pobili go na śmierć.

Podeszli na ulicy, zabrali na komisariat i zabili.

Ja miałem trzynaście lat i poznawałem smak wczesnej młodości w Krośnie. Pisałem tutaj zresztą kiedyś o tym przy jakiejś innej okazji.To była młodość mierzona tym, co piękne - piłką z kumplami, wystawaniem pod oknem dziewczyn i niezapomnianą muzyką. 

To była młodość mierzona tym, co ważne – uczciwością, honorem, przyjaźnią.

To była młodość mierzona prawdą.

Kłamstwo, fałsz, zdrada – wykluczały z kompanii. 

Znaczek Solidarności to była świętość.
Chodziliśmy do kościoła i śpiewaliśmy, żeby wolną raczył wrócić Pan.
Nic więcej. I nic mniej. Tylko tyle.

I szliśmy we czterech. Z kina. Jeszcze jasno było. 
Śmialiśmy się. Główna ulica.
- Tak wam wesoło? Do auta! – Czterech śliskich facetów oskrzydlało nasze pozycje. Wili się jak szczury szykując do ataku. Nie spojrzałem na chłopaków, ani na numer rejestracyjny – prysnąłem na wprost, bo tak jest najłatwiej i przeciwnik musi stracić czas, żeby się odwrócić. Myślałem, że chłopaki zrobią to samo. Nie zrobili – spojrzeli na rejestrację. Długonogi mnie gonił. Kiedy po pięciuset metrach usłyszałem jego oddech na plecach wymiękłem, choć teraz myślę, że te sto metrów do Franciszkanów bym dociągnął, bo biegałem naonczas w przełajach. Ale wtedy nie pomyślałem, żeby do kościoła uciekać, bo nie spojrzałem na rejestrację. Rzuciłem na nią okiem dopiero, gdy mnie ciągnęli skutego z powrotem do tego cholernego auta.
Miałem straszne szczęście, że było nas czterech, bo w aucie nie było miejsca, żeby mnie dobrze zlać. Walili głównie po brzuchu i po nerkach ale obijali sobie łokcie o metalowe drzwi UAZa. Przejechaliśmy jednak całe miasto wśród nieudolnych ciosów i opowieści jak będę „fruwał na wysokości lamperii”, kiedy trafimy na komendę i że w końcu mnie „zajebią”. 
Nie pamiętam jak mnie tam wciągnęli. Pamiętam dwóch typów stojących w mundurach ZOMO tuż przy windzie, kiedy mnie z niej wywlekli. To śmieszne teraz, bo jeden był napakowany jak Grzegorz Skrzecz i miał ze dwa metry wzrostu, a drugi był chudy jak ja i miał pewnie metr sześćdziesiąt – żyła taka. Rzucili mi przez zęby, że się śmiałem, a teraz będę płakał i wprowadzili mnie do pokoju z dwoma biurkami sadzając tyłem do drzwi.

To takie dziwne uczucie. 
Gdy masz trzynaście lat zdobywasz zimą ośmiotysięczniki, strzelasz bramkę w ostatniej minucie finału Mundialu, zdobywasz Reichstag i uwalniasz Winnetou z niewoli Komanczów. Masz też szybkie Ferrari, wiernego psa przyjaciela i piękną narzeczoną – takie skrzyżowanie Poli Raksy z Jane Fondą. Obyty jesteś zatem wyobraźnią z wszelkimi możliwymi zagrożeniami, łącznie ze spaleniem na stosie. 
I nagle zderzasz się z taką sytuacją, że siedzisz tyłem do drzwi i nie wiesz nawet, kto cię zabije. 
Bo wchodzą, wychodzą i gadają do ciebie zza pleców. Nie wiesz ilu ich jest i gdy dostajesz kolejny raz w tył głowy, to nie masz pojęcia czy łapa wielka jak bochen, albo twoja własna - wsadzona w ten gówniany, ostry jak cholera plastik - legitymacja szkolna, nie zmieni się w młotek przy następnym ciosie. Albo drewnianą pałę.
Wieki upływają wśród niezliczonych pytań - co tu kurwa u nas robisz? dlaczego pizdo uciekałeś? z czego się chuju śmiałeś? – kawał musiałem opowiedzieć, że się z niego niby śmiałem, homofobiczny, z „dobrym policjantem” - żeby zrozumieli – skąd mi to do łba przyszło wtedy, to nie mam pojęcia: 
„–Podchodzi facet do milicjanta i mówi: panie władzo pedał mnie goni - i co? - a ja taki nieuczesany”. 
Pamiętam jak dziś. Rechotali a ja się wstydziłem. I tak w kółko. W łeb od tyłu i kanonada pytań.
To takie dziwne uczucie.
Masz trzynaście lat, jesteś w, twoim zdaniem, sytuacji skrajnej, terminalnej, ale mózg pracuje jak automat. Rozważasz logicznie wszystkie okoliczności. 
Myślisz – dużo ich, wielu świadków, jest szansa. 
Myślisz – przy Przemyku też ich było kilku. 
Myślisz – nie wzięli do piwnicy, jest dobrze. 
Myślisz – zaraz Cię zajebią – obiecali.

I nagle ni stąd ni zowąd wszystko im przechodzi. Dzwonią do Babci, u której jestem, że jestem u nich. 
I nagle wiem, że mi nic nie zrobią. Bo się zdradzili i już nie mogą.
I nagle puszczają mnie jakby się nic kompletnie nie stało. 
Jakby to był nic nie znaczący wieczór w ich pięknej karierze. 
Bo pewnie był.

Wyszedłem zaciągając się letnim, nocnym powietrzem. Nie paliłem jeszcze wtedy. Chłopcy wyszli wcześniej – jeden czekał na mnie, drugi pobiegł nieść wici po mieście, a trzeci ostrzec babcię. Jak to przyjaciele.

I ja wiem, że to pewnie była niegroźna, gówniarska, pewnie nic nie znacząca dziecięca przygoda.

Ale przypomniałem ją sobie ostatnio. 
Bo w tymże 1983 roku potencjalny nadzorca i zarządca tych moich prywatnych sukinsynów, ówczesny krośnieński prokurator Stanisław Piotrowicz został odznaczony brązowym Krzyżem Zasługi.
A to ten sam, który dzisiaj z trybuny rządzącej partii chce mnie uczyć demokracji. 
Łamiąc ją każdym oddechem. Więc nie nauczy. I pewnie nigdy nie zrozumie dlaczego. 
Żałuję tylko, że się wtedy nie spotkaliśmy panie prokuratorze.
Byłoby co wspominać.
Na zawsze.

niedziela, 15 listopada 2015

je suis parisien

Zabijesz? 
Przyłożysz lufę do skroni, spojrzysz w przerażone, szkliste oczy, usłyszysz wychrypiane błaganie i wystrzelisz? Rzucisz okiem na drżące w konwulsjach ciało, a potem spokojnie przejdziesz do następnej ofiary. I zaczniesz od nowa?

Dwudziestoletnia ruda dziewczyna. Błyszczące białe zęby. Gąszcz loków sprężynujących aż do ramion. Podkreślone push up'em zachęcające piersi, wypływające z głęboko wyciętego dekoltu. Szczupłe nogi wpięte w czarne szpilki. Rozłożone teraz nienaturalnie szeroko. Mógłbyś z nią dzisiaj iść do łóżka ale mózg wypływa na posadzkę spośród rudych loków. Albo ten chłopak o sprężystym tyłku. Spodnie zsunęły się poniżej bioder. Nie golił się dzisiaj. Kałuża krwi wypłynęła z dziurawej tętnicy szyjnej i zalała przytuloną do podłogi twarz.Ta dziewczynka z warkoczami może mieć pięć lat i chyba się uśmiecha. Kula weszła okiem. A ta starsza Pani z siwym kokiem mogłaby być Twoją babcią ale jelita wypłynęły jej na spódnicę.Poza tym wyglądają jakby spali.
Wszyscy.


A ty? Zabijesz?
Dwunastolatka omotanego kefiją. Jeszcze nie prószy się meszek pod nosem, a ze spoconej dłoni wypada kolba kałasznikowa. Załzawione oczy błagają o życie.
Śniadą kobietę z plecakiem w nikabie tulącą dwójkę dzieci, które nawet nie wiedzą, czy ona się śmieje czy płacze.
Albo ich rodziców, żony, mężów, babcie i dziadków, którzy wtargnęli w twoje życie?
Dobrze albo źle.
Zwyczajnie albo brutalnie i strasznie.
Normalnie albo z całym okrucieństwem.
A ty nie zabijesz, bo nie potrafisz. Prawda?
I strasznieś zły na siebie. Strasznie wściekły. Tak wściekły, że mógłbyś zabić.
Ale nie umiesz.
A gdybyś teraz zamknął oczy i wyobraził sobie, że oni też nie potrafią?


Dziś jestem Paryżaninem. Nie mam wyznania ani żadnego koloru skóry. Lubię d'Orsay, kawę, croissanty, un demi i bistro u Henri'ego przy Saint Sulpice.
Czasem się śmieję, czasami płaczę, często nie wiem co powiedzieć.
Tak jak dzisiaj.
Tak jak Wy.
Tak jak Oni.

piątek, 23 października 2015

weź parasol i podaj dalej

Nikogo przecież nie przekonam. 

Ci rozczarowani już zdecydowali. 
Ci, którzy siedzą w domu - zostaną w domu. 
Ci, którzy zawsze tam byli, nadal tam są.

Mogę opowiadać w nieskończoność historię jednej - demokratycznie wybranej - niemieckiej partii politycznej, która w kilka lat zmieniła na zawsze życie na ziemi. Nikt w to już jednak nie wierzy. Nikt tego nie chce pamiętać. Tak jak nikt nie pamięta tego, co było tak niedawno. No może poza kilkoma osobami, które już nie mogą o tym opowiedzieć. Albo tymi, które nie chcą.

Bo ludzie zaczynają bać się przyszłości dopiero wtedy, kiedy nie mają już na nią wpływu.

Zaczynają martwić się o "za tydzień", drżeć o "jutro", uciekać przed "za chwilę" - dopiero wtedy, kiedy muszą głośno powiedzieć: przepraszam albo uups. Bo wszyscy wokół to mówią. A potem pada zwykle sakramentalne - jakoś to będzie, albo - damy radę.

Tylko że nie damy.

Święta racja - świat w poniedziałek będzie taki sam. I przez następne lata pewnie też.Ale gdyby istniał jakiś ułamek, minimalny - nieobliczalny - niesprawdzalny, ale jednak ułameczek prawdopodobieństwa, że nie będzie? Taka jakaś mała zadra w tyłku. Jakieś przeczucie, irracjonalny lęk, cholera wie co. Coś w powietrzu. Że będzie źle, strasznie, przerażająco. Że będzie wojna, zimno, bieda, głód, błoto, służby, smród, ubóstwo, aresztowania i chuj jeden raczy wiedzieć co jeszcze łaskawi państwo....
Jeżeli jest promil, ułamek promila, pół ułamka... to ja dla świętego spokoju wyjdę z domu, schowam rozczarowanie i przejdę na tę piękną i uśmiechniętą stronę, gdzie mili, fajni ludzie siedzą w słońcu i się nie boją. Jest im raz lepiej, raz gorzej ale są bezpieczni. I spokojni. Bo mają wokół świat, który ich chroni, a nie śledzi. Bo nie chcą chorej zemsty, łysego prowokatora wyjącego w szaleństwie prowokacji i chrypliwego krzyku o tym, że się wszystko zmieni.
Bo nie chcą, żeby się wszystko zmieniło.
Jest im raz lepiej, raz gorzej ale nie nie jest im źle.
Tak jak Wam.

A ludzie zaczynają bać się przyszłości dopiero wtedy, kiedy nie mają już na nią wpływu.

Taka mi się przypomina powiastka - już tutaj cytowana - o rabinie, do którego Żydzi przyszli w suszy strasznej, o deszcz się modląc. I rabin im powiedział, że deszczu nie będzie, bo nie ma wiary. A oni wzburzeni zakrzyknęli, że - jak to wiary nie ma - skoro się tu modlić przyszli? A rabin im odpowiedział: Jakby była wiara, to byście przyszli z parasolami.


Weźcie parasole.
Wszystkie jakie macie.
I otwórzcie je, żeby na nas deszcz nie spadł.
Nigdy.

Bo ludzie zaczynają bać się przyszłości dopiero wtedy, kiedy nie mają już na nią wpływu.

I jeśli przekonaliście się do parasoli - bez strachu o jutro - możecie je udostępniać ile wlezie. I do kiedy chcecie.
Dajcie wszystkim parasole. 

Wszystkie jakie macie.
Niech je otworzą, żeby na nas deszcz nie spadł.
Nigdy.

PS. Uświadomiłem sobie, że osiem nowych roczników wkroczyło w dorosłe życie, i że ci najstarsi mają już 26 lat. A najmłodsi mieli wtedy po dziesięć. Zupełnie inny to świat teraz. Oni też zupełnie inni. I czego innego chcą. Dla nich ta nieodległa przecież przeszłość, to science-fiction. Sam bym nie uwierzył w to, czego teraz nawet nie chcę opowiadać. Wy im powiedzcie.

środa, 23 września 2015

gorsza strona

Nie, prawie nie będzie o uchodźcach.

Znów przejechałem parę dni temu pół Europy błądząc po słowackich objazdach i remontach, tnąc węgierską "stratostradą", by zaś, utonąć w niewiarygodnym chorwackim deszczu i osiąść w końcu w upalnej jeszcze początkiem jesieni paskiej Dalmacji. Gorące  ilyryjskie skały wbiły mi się w żebra i tkwić będą na szczęście jeszcze czas jakiś. Wśród białych kamieni średniowiecznych miasteczek leniwie snuje się chęć wypicia espresso albo figowej nalewki lepiącej gardło upalną słodyczą. Przepiękne to miejsce, gdzie wszyscy cenią sobie słodką prywatność i ciepły dobrobyt, gdzie trafia się na genialne jedzenie w garażu, małej knajpce tuż przy plaży zwanej Dudo i mimo nazwy, warto zaufać człowiekowi, który jest jej szefem, gdyż pięknie to proponuje. Z widokiem na zatokę i skały po jej gorszej stronie. 
Bo wszystko ma jakąś gorszą stronę.
Europa się wędzi dymem azjatyckich wojen, co powinno być kompletnie nieistotne kiedy figi dojrzewają.
I jabłka. 
Choć z drugiej strony kręcą się wokól ludzie, którzy do tego raju nie przystają, tak jak do każdego innego raju. Do piekła zresztą też. 
W oddali brzęczy nachalny smród spoconych strachem uciekinierów. Zbliżają się do ciepłych plaż i wielkich błyszczących miast najnowszej Europy. Są inni. 
Ach gdyby można uratować spośród tysięcy choć jedno uśmiechnięte dziecko.
Ale nie można.
Jest zbyt ciepło.

Na mojej plaży nikt nie rozbił łodzi, 
w mojej tawernie karmią krewetkami,
rzeźbiony w skale pomnik nie zachodzi
mgłą tych szaleńców, których nie ma wcale.

Jem przyznam dobrze i sypiam poprawnie
w kolekcji wspomnień też jest nie najgorzej
mój spokój mącą tylko niewyraźne
pomruki innych plaż nad moim morzem.

Wolę dziś słuchać jak cykady grają 
poczuć jak bora upał kurzu pieści
patrzeć na brzoskwiniowe lepkie ciała
rozgniatać figi na ich ciepłych piersiach

Snuję opowieść wtopiony w marinę
gdzie kuter płynie z siecią pełną skarbów
wydymam usta opłukane winem
nad moim morzem, co dawno umarło.

czwartek, 3 września 2015

"Jacyś ludzie w ucieczce przed jakimiś ludźmi."

Dziękuję Jance, Grzesiowi, Agacie - za inspirację z każdej strony. 







w dziecięcym niebie nie ma pana boga 
tańczą figurek strzępy kolorowe
na wielkiej łące perlącej się śmiechem
rosną poziomki i bita śmietana

dziecięce niebo pachnie jak ulica
ta tuż przy domu tam gdzie woda słodka
lalki nie mają nieruchomych oczu
obłoki płyną wśród złotych jęczmieni

dziecięce niebo spada nieustannie
na ciepłe plaże i najświętsze miasta
w upalnym pocie napuchniętych źrenic 
na bose stopy obleczone piaskiem

wspomniałem niebo myśląc o ulicy
gdzie słodka woda i sklepik sąsiada
gdzie pies przebiegał co rano łaciaty
a piłka nigdy nie wpadła w złe okno

gdzie leżą piastry wypuszczone z rączki
na ulubione ciastko z marcepanem

wtorek, 1 września 2015

sierpień

Miałem wtedy dziesięć lat. Mało rozumiałem faceta z wąsami, wielkim długopisem i matką boską w klapie. Wiedziałem tylko, że teraz wolno mówić o wszystkim, o czym się do tej pory milczało. Niecały rok później było Opole i słowa, które publicznie nigdy wcześniej nie padły. Dość mądre i całkiem niepowtarzalne. Wtedy dorosłem.

A potem, po tym fantastycznym, półtorarocznym festiwalu nastała noc generała ale Nobel był zaraz i choć nikt nie przypuszczał, że to się szybko skończy, mury pękły pod naporem albo dlatego, że na piasku stały. A facet z wąsami uparcie się wtrącał, w to co stworzył przecież.  
Nikt nie przypuszczał wtedy na początku, że sami sobie to dziecko osierocimy.
Nikt nie przypuszczał wtedy na początku, że się to rozpadnie na miliony cząsteczek.
Nikt nie przypuszczał wtedy na początku, że rozjedziemy się w swoich potrzebach i pragnieniach tuż po tym, kiedy liźniemy koniuszkiem warg tego, o co walczyliśmy.

Miałem przyjemność dość zdawkowo przez półtorej godziny rozmawiać o tym z Panem Prezydentem Wałęsą, który nie był już wtedy, ani prezydentem, ani Lechem - którym nigdy już pewnie nie będzie i tylko żałować może.
Miałem przyjemność stąpać barbarzyńskimi stopami po zakamarkach pięknej willi w Maisons-Laffitte, w której archiwach błąka się korespondencja Giedroycia z Miłoszem w najdrobniejszych szczegółach opisująca pomysł na tego Wałęsowskiego Nobla, łącznie z tym, że Danka z synem poleci do Oslo go odebrać. 
Tego Nobla, który świat zmienił, a o którego właścicielu teraz nic nie ma. 
Bo jacyś gówniarze zawłaszczyli znaczek z solidarycą i nie szanują przeszłości.
Nie szanują Jacka w piwnicy na piasku czekającego na serię, która go zabije. Nie szanują tak jak ci, którzy nie puszczają go potem do umierającej Gajki. 
Nie szanują Adama, spawacza w Róży Luksemburg, który dłużej w ludowym pierdlu siedział niż oni "działają". 
Nie szanują Mazowieckiego, Geremka, ks. Tischnera, Giedroycia w Maisons-Laffitte i wielu wielu innych, których wymieniać by było godzinami.
Bez których by ich nie było.
Nie szanują, bo są gówniarzami.
Nie szanują też faceta z wąsami, którego nie rozumiałem trzydzieści pięć lat temu.
Tak jak parę razy później.
Ale żeby nie wiem jak było nadęte jego ego. 
Ma do niego swoje własne prawo.  

niedziela, 2 sierpnia 2015

magazyn rzeczy zaginionych


Obiecałem stare teksty z tego archiwum, co po prawej stronie wisi, a ponieważ jest lato i leniwym przez to, zatem łatwiej takich obietnic dotrzymać. Powiększyłem też czcionkę na życzenie Państwa, ale mi też łatwiej zerkać, bo ślepnę ekspresowo. Czytajcie więc, komentujcie, bo wtedy się czuje że ktoś jest tuż obok, a nie tylko statystyki wejść.Tak czy siak, bardzo dziękuję, że jesteście.
To już dwa lata jak ten tekst powstał i fajnie, że teraz wywiad z DF z Ewą Lipską mi to przypomniał. Bo Ewa Lipska zachowując w pewnym sensie pamięć, zachowała nagrania z sekretarki i tam wkurzony Różewicz i zabawna Szymborska. A ja takich nagrań nie mam i żałuję. Ale mam, tak jak każdy to co poniżej.



A gdyby gdzieś tam, tam gdzie nie wiemy co jest, był taki magazyn rzeczy zaginionych. Rolki filmów z zagubionych na wakacjach aparatów fotograficznych, pamiątki z Zakopanego i Mielna, pukiel włosów ukochanej z przedszkola, dyplom z kolonii za zwycięstwo w turnieju ping-ponga i tona pojedynczych skarpet. 
Gdyby gdzieś tam był. We wszechświecie, w nieistniejącej brei, w świętym ogniu mylnych przekonań. I gdybyśmy wszyscy spojrzeli na ten swój własny magazyn, gdybyśmy stanęli w wielkiej hali pełnej pamiątek, gdybyśmy spojrzeli na to, co w życiu nam uciekło, co stało się poza nami…. I nigdy już nie wróci.
Przeszłość jest piękna, bo się jej nie boję.

Małe miasteczko na południu. Magiczne miejsce. Dom ciotek „na górce” z cudownymi wieczorami przy remiku, gdzie nawet pięć złotych można było wygrać. Tu ganiałem po wielkim parku zdobywając kolejne Everesty z nieistniejącymi miejscowymi partyzantami, o których tyle w domu słyszałem. Tu udawałem detektywa, wycinając dziurę w grzbiecie gazety, po to by w pobliskim Coctail Barze znad szklanki soku marchwiowego móc podglądać potencjalnych przestępców, a potem uczyłem się na pamięć encyklopedii PWN i pewnie dlatego wiem teraz tyle zupełnie niepotrzebnych rzeczy – z odrapanej, granatowej, zwykłej encyklopedii. Tu stałem na prawdziwych dorosłych czatach, kiedy dwaj zupełnie dorośli „kumple” kradli papę z budowy trybun na lodowisku, na którym teraz ktoś parking zrobił. A potem naprawiałem dach w domu ciotek razem z tymi złodziejami, z których jeden okazał się być operatorem w kinie „Pokój” – więc było też dwudziestokrotne oglądanie „Żandarma na emeryturze” z kabiny – i tak się chyba moje kino zaczęło. Tutaj były pierwsze łyżwy – brązowe hokejówki, pierwsze niebieskie trampki – dwa numery za duże, ale się nie przyznałem – taki klasyk ze stemplem na kostce. Był pierwszy papieros – gdy miałem może z dziesięć lat – z Jolką i Dońką, które przyjeżdżały na wakacje ze Śląska. Jolka parę lat temu zamieszkała tu ponoć, a potem niechcący weszła na ulicę prosto pod nadjeżdżającą ciężarówkę. Dowiedziałem się dużo później.
Wujek Zbyszek też nie żyje, a wujek Zbyszek to była legenda. Miał przedwojennego Citroena, którym nigdy nie jeździł, bo Citroen nie jeździł i ktoś powiedział, że zrobił go z pudełka zapałek, bo wujek Zbyszek, to był taki rodzinny MacGyver, który gdy miał 75 lat zasuwał w trampkach bez zabezpieczeń malując wieżyczkę z dachem stromym jak cholera, w domu moich rodziców, a wolną chwilą siadywał na rynnie tej wieżyczki i palił Sporty majtając nogami prawie dziesięć metrów nad ziemią. MacZbyszek, który dzień lufą zaczynał, a tutaj do sióstr chętnie zajeżdżał.
W czasach, kiedy nie było jeszcze telefonów wszędzie, Giga – starsza z ciotek – sam ją tak nazwałem dziecięciem będąc, bo Jadwiga mi przez usta nie przeszło (a drugą Mysia, bo Marysia), no więc Giga poszła na pocztę zamówić rozmowę do województwa, do legendarnego wujka Zbyszka. Poczta Główna, piękny budynek kompletnie pozbawiony intymności dla rozmów telefonicznych. A istotą zamówionej rozmowy miał być szczur, który się w ciotek domu zagnieździł i za cholerę wyprowadzić nie chciał. Więc tylko MacZbyszek poradzić mógł coś na to paskudztwo, trudno jak wiadomo usuwalne, szczególnie w czasach, gdy nie było preparatów zabójczych i innych praktycznych półpancerzy. No i po dwugodzinnym oczekiwaniu na zamówione połączenie telefoniczne odzywa się w końcu „zaspany” lekko głos MacZbyszka w słuchawce, a Giga zdaje sobie sprawę, że nie może powiedzieć na pół miasta – bo miasto małe, a poczta pełna ludzi – że ma szczura w domu. To znaczy może by i mogła. Ale to nie jest taka zwykła ciotka. To jest szacowna ciotka – wdowa po profesorze liceum miejscowego. To zresztą też ładna historia, bo profesor wparował do kasy w jakiejś ważnej instytucji, której teraz nie pomnę i wypalił do ciotki, która tę kasę obejmowała wzdłuż i wszerz i w niej najważniejsza była: ja się z panią ożenię. I się ożenił. Nosił mnie na rękach, gdy miałem pół roku, a ja mu srałem mu na te ręce jak mówią. I podobno był super gościem. Ale umarł. Żadnego to związku ze szczurem nie ma, bo jako łacinnik i miłośnik Wergiliusza byłby kompletnie nieprzydatny w tej wojnie ze zwierzęcym najeźdźcą. A poza tym jak tu już wspomniałem umarł i został tylko MacZbyszek – na linii, na poczcie głównej, i całe miasto z oczami i uszami wlepionymi w ciotkę Gigę, która właśnie orientuje się, że słowo szczur, nie jest w jej mniemaniu, najodpowiedniejszym słowem, którego powinna użyć w tym miejscu. Więc wypala na całą pocztę w nerwach: Zbyszek, mamy „gościa” – trzeba go zabić!
Ciotek już nie ma. Piękny drewniany dom został sprzedany i obity białym sidingiem. Wujek Zbyszek umarł parę lat po zabiciu szczura, dostając wylewu w maluchu mojego ojca. W tym samym, którego pozwolił mi prowadzić, a trzynastoletni gówniarz pierwszy raz w życiu mógł usiąść za kierownicą i zmieniać biegi. Kiedyś dostałem od niego prawdziwą, klasyczną finkę z brązową rękojeścią. I teraz nie wiem gdzie ona jest, choć wiem doskonale jak wyglądała, kiedy tak leży na stole dużego pokoju w domu ciotek „na górce” – w moim magazynie rzeczy zaginionych. Nie wiem też gdzie jest Zbyszek, Giga, Mysia, Jola. Pamiętam tylko jak mocno ściskałem kierownicę w drodze do babci. Do troszkę większego miasta.

I otwiera się kolejna szkatułka pamięci. Dom babci i dziadzia. Tu mieliśmy bandę pierwszą w namiocie w ogrodzie. Grzesiek, Robek, Wojtek i ja – najmłodszy byłem. Tu rżnęliśmy w piłę od rana do nocy, odpalaliśmy saletrę, podrywaliśmy pierwsze dziewczyny w rytm nowej płyty Lady Pank. Były ciągnące nieistniejącą ropę kiwony, stada owiec wokół rozpadającej się skoczni narciarskiej, długie nocne rozmowy o niczym, długie pożądliwe marzenia o czymś innym, był własny „wczesnomęski” świat. To miejsce to było święto.
I nie będzie żadnej historii. One leżą do opisania. Będą tylko małe pamiątki. Skoki na piasek z pierwszego piętra budowanego w okolicy domu. Powódź, która zalała kładkę i „nasz” – porzucony obok z nieznanych mi przyczyn – czołg, w którym każdy z nas był Jankiem albo Gustlikiem. Lasek koło szkoły, o którym legendy krążyły, że to skład amunicji z pierwszej wojny. Przygody z milicją, z sąsiadami, którym kradliśmy z drzew czereśnie, z chłopakami z innych dzielnic. Albo upojne lato na lotnisku, gdzie znaleźliśmy pęk "strasznie ważnych kluczy", który otworzył nam –  kiedy oddaliśmy je komuś ważnemu – wrota do marzeń o lataniu i przesiadaliśmy się przez miesiąc z Wilgi do Antka, z Antka do Zlina, będąc naszym własnym dywizjonem 303. I czytaliśmy Hemingwaya, Hellera, Jonesa, Clavella – niewiele pewnie z tego rozumiejąc, ale to było mocne, twarde i można się było tym pochwalić. A płyty winylowe na amerykańskim gramofonie Grześka taką plastikową łapką same się zmieniały. I można było posłuchać Billie Jean (po cichu, bo to obciach był), Synchronicity, albo Floydów. I wiedzieliśmy, że Lennon to był gość. A potem na boisku każdy był Tahamotą albo Bońkiem i piliśmy za to pierwsze wino.
Ktoś mnie zapytał ostatnio, skąd ta moja tęsknota. Ano pewnie stąd, że wtedy przyjaźń była przyjaźnią, miłość miłością, a uczciwość to była norma i słowo ważyło. Że wtedy nie było tych idiotycznych rzeczy „okołodorosłych”, które zmuszają porządnych ludzi do zdrad wszelakich, mniejszych lub większych, po to żeby chleb był z masłem i szynką. I buty nowe.
Teraz pod domem babci asfalt położyli i w piłkę się grać nie da. Grzesiek mieszka gdzieś w Stanach – spotkałem go parę lat temu – i pewnie ma wielkie kino domowe zamiast starego amerykańskiego gramofonu. Robek mieszka tuż obok – tam gdzie mieszkał. Posiwiał, ale mimo to opiekuje się domem babci mojej, kiedy ta zjeżdża do nas na zimę. Jak przyjaciel.
Wojtka widziałem bardzo dawno temu. Jakieś dwadzieścia lat. Mignął mi na ulicy w Krakowie i kiedy zacząłem za nim gonić – rozpłynął się w tłumie. Potem się już nie widzieliśmy. To on tłumaczył mi, o co chodzi w tych wszystkich książkach ważnych, w tych tekstach Police, w tych świata mądrościach. Razem chodziliśmy na dziewczyny, w przykrótkich, podwiniętych spodniach, obcisłych kolorowych koszulkach i dżinsowych katanach na ramieniu. Był starszy trochę i mądrzejszy dużo.
Rok temu, albo dwa – popełnił samobójstwo. Nie wiem dlaczego. Nie zadzwonił. Pewnie dlatego, że nie miał mojego numeru. Bo nigdy wcześniej nie potrzebowaliśmy telefonów.
Przeszłość jest piękna, bo się jej nie boję. To tylko coraz więcej numerów telefonu, które już nigdy się nie wyświetlą. I tych, które się nigdy nie wyświetliły. Kiedy tak krążę od szkatułki do szkatułki, od stada owiec wśród roponośnych kiwonów, po partyjki remika na obrzeżach partyzanckiego parku, kiedy dotykam zmęczonymi palcami tego, co najważniejsze – zawsze wracam do starego, modrzewiowego domu z wieżyczką remontowaną przez McZbyszka. Wracam do Mamy, Taty. Wracam do mojego własnego morza Emskiego. Do mojej sawanny traw, lasu zasadzonego własnymi – spuchniętymi od rydla dłońmi, studni zasypanej zbutwiałymi ogórkami, do dojrzewających przez całe lato kolejnych czereśniowych drzew, pachnącego jaśminu i rozległych krzaków bzu, których już nie ma, a tęsknię za nimi, jakby były małą cząstką mnie samego. Choć mnie przecież też już nie ma. I czereśnie się połamały ze starości. Tylko stary pigwowiec rośnie i owocuje. Tak jak zawsze. Jakby siedział przez te lata w naszej obitej drewnem kuchni i czerpał z niej, tak jak ja, jakąś magiczną energię i moc. Moc ważnych słów i porozumień, moc wigilijnych czarów, moc codzienności. 
Dlatego wracam i płaczę kiedy nie mogę. 
I zawsze wracał będę.
Tak jak każdy.
Prawda?


„Prysło dzieciństwo me, bo tak los się odmienia,

że mur szary milczenia, w któryś dzień runąć ma.
Sprawia to pierwszy kwiat, pierwszej dziewczyny śmiech,
Pierwszej rozkoszy krzyk, pierwszy strach, pierwszy grzech
Frunąc sięgnąłem gwiazd - ludzie uwierzcie mi…
Po czym radość tych dni, krótka radość tych dni
Znikła, zgasła, i cóż…
Jestem dorosły już.”

Jacques Brel
tłum. Wojciech Młynarski

niedziela, 5 lipca 2015

jak się dobrze policzy to inaczej wyjdzie

Czytam wygładzony i bardzo poprawny wywiad z Włodzimierzem Cimoszewiczem i dociera do mnie, że 10 lat po Jaruzelskim, to właśnie ex-aparatczyk - Kwaśniewski ratyfikuje Polskę w NATO, a chwilę później już całkowicie samodzielnie byli aparatczycy wprowadzają nas do Unii Europejskiej. I tak się zastanawiam, czy tego Cimoszewicza rozsądnie gadającego, się teraz dobrze czyta, bo się zmienił? A może nigdy nie był zły. A może był i tylko z niego taki cyniczny gracz odchodzący z polityki, w której zresztą praktycznie wszystko osiągnął.
Cimoszewicz stawia dodatkowo diagnozę, która w sumie niepodważalna. Mówi: "Kończy się okres podstawowej transformacji politycznej, gospodarczej i społecznej. Wpływ na rządzenie uzyskuje pokolenie, które nie pamięta PRL i choćby dlatego nie ocenia dzisiejszej swojej sytuacji na tle przeszłości, ale porównuje ją do tego, co ma miejsce współcześnie w innych krajach. Stąd więcej niecierpliwości i naiwności w szukaniu sposobów poprawiania wszystkiego, ale to może po jakimś czasie stać się siłą napędzającą niezbędną modernizację gospodarki i państwa."
Ja sobie tylko myślę, że choć to pewnie nieuchronne, to jednak cholernie niebezpieczne. Bo strasznie łatwo o "zgrecyizowanie trzeciorzeszne". Taka mi się ukuła fraza. 
Kiedy się bowiem słucha tych pań i śpiewaka, to mózg gładzią cylindryczną opływać zaczyna i   kwitnie powoli od tego ich szukania rozpaczliwego - nowszego i lepszego. 
Dzisiaj na własne uszy usłyszałem od premiera mojego kraju, że spełnienie obietnic opozycji skutkować będzie większą ilością kontroli urzędników wszelkiej maści.
To znaczy, że do tej pory były nieskuteczne?
To znaczy, że w majestacie prawa - omijamy to prawo i jest to zasługa pani premier?
To znaczy, że tak zasilamy budżet? Kontrolami?
I że nas zniszczą, a dotąd przecież łagodnie traktowali? I nie sprawdzali za często?
Czyli premier mojego kraju zakłada, że jestem złodziejem???     
Straszne to i pokraczne. 
A ta druga rączki zaciera i każdym słowem mówi, że nie umie i nie wie. Przerażająco nie wie. A dodatkowo ma wariatów na plecach i swoje pięć minut teraz, z których korzysta, ale pewnie wie, że zaraz się skończy. Jedyne co wie. Więc sieje kakofonią obietnic by chwila trwała.   
A na koniec śpiewak, który szczyci się brakiem pomysłu (przepraszam - programu).
I kraj niełatwy i ludzie.      
Jest taka scena w Czterech Pancernych, kiedy przekraczają "polską granicę na Bugu". I Janek pyta o swojego ojca, który walczył na Westerplatte, a jeden z chlopów mówi, że tam zginęło pięć tysięcy Polaków. Więc Janek nieśmiało, że ich tam było dwustu. I wtedy chłop mówi: Panie jak dobrze policzyć to inaczej wyjdzie. I jak nie lubię Przymanowskiego za całokształt, to zdanie to, jest według mnie kwintesencją polskości. 
My jesteśmy inni po prostu. I swoje wiemy. I zawsze najlepiej. Bo jak się dobrze policzy inaczej wyjdzie. Dobrze. Po naszemu.
Upał daje się we znaki. Wszystkim. 
Ostatnio pewien bardzo bliski mi od zawsze człowiek, powiedziałbym najbliższy, powiedział - "Wiesz, ja już cię nawet nie lubię".
Taka sytuacja.
"Przypominanie sobie, jak to ktoś nas skrzywdził czy zawiódł, to ponowna przykrość sprawiana sobie samemu na własne życzenie." - to znowu Cimoszewicz. 
I tak się wydaje, że ma rację. Znowu.

niedziela, 21 czerwca 2015

noc Bogów

Dziś noc Kupały. Wszyscy szukają swojego kwiatu paproci, swojego szczęścia, swojej radości. A kiedy znajdą, zapomną wedle legendy o rzeczach ważnych i najważniejszych.
Dziś słońce nie zdąży się nawet na chwilę ułożyć za horyzontem. A kiedy wstanie, wtuleni w kwiat paproci spać będziemy jeszcze długo snem sprawiedliwie zasłużonym. Taki to czas, kiedy sen pomaga. Kiedy tylko we śnie zapomnieć możemy o trudach „niesnu”.
Dziś sen będzie krótki. Przede wszystkim dla słońca. A dla nas? Dla tych z kwiatem paproci i dla tych, co bez niego?
Dziś noc Kupały. Jakiś taki ostatni bastion wojny ludu z plebanem. Taki „pi-arowski” symbol nieudolności poczynań plebanów przedwiecznych, bo jakoś tak „pozostał trwać”, mimo że Kupała to tylko ponoć wymysł – na wskroś nierealny, biorąc dodatkowo pod uwagę, że mówimy o Bogu. W każdym razie żołnierze innego Boga – tego jedynego prawdziwego, co ponoć istnieje – walczyli, dość jak dziś widać nieskutecznie, o likwidację pogańskich zabobonów, przyklejając się do nich, bądź je modyfikując, bo wizja dwóch splecionych w czerwcowym słońcu ciał, spoconych w upalnym orgazmie, nie za bardzo była do przyjęcia przez habity celibackich przekonań. Znów dwa światy. Jasiek i Hanka czekający na sabat sobótkowej nocy, bo wtedy się stanie. I ci, którzy każą się modlić i cierpieć, bo się nie stanie. Ogień i woda. Jak to w sobotki.
Dziś noc Kupały. Sen będzie krótki. Kwiat paproci gdzieś czeka. I nie wiadomo co lepsze – trafić na niego i zapomnieć, czy szukać pamiętając.
Oby tylko nie narazić się żadnemu z Bogów.

piątek, 19 czerwca 2015

greckie wakacje



Troszkę się staram zmienić tu parę rzeczy, więc jak Państwo zauważyliście pojawił się link do strony Obok na Facebooku oraz link do starych wpisów z czasów kubakarys.blog.pl.Kilka takich opowiastek Państwu tutaj przytoczę i dziś pierwsza sprzed lat paru, złożona z kilku obrazków wprost z greckich wakacji. 


talizmany i bogowie
U stóp Olimpu leży Litochoro – piękne małe miasteczko niczym wrota do niedostępnego, ponurego, skalistego masywu, gdzie tylko Bogowie prawa stanowią i bezwzględnie je egzekwują. Wąskimi uliczkami snują się miejscowi, co rusz ćmiąc camele i popijając espresso w ulicznych knajpkach i tawernach – próbując każdą komórką umęczonego upałem ciała dotrwać do zasłużonej sjesty. Staruszka odziana w czerń wysuwa się o lasce z banku, który akurat dzisiaj nie strajkuje i siada na ocienionym kamienistym murze, by odpocząć przed długą powolną podróżą do domu i tak kuśtykając mija brodatego popa. W ciszy, bez pozdrowień na zrytej grymasem bólu twarzy, leniwie spogląda ku położonym kilka kilometrów w dół zbocza, błękitnym wodom zatoki Termajskiej. Bo „gdy wkracza los, kończy się władza Bogów”. 
Annie ma dwadzieścia lat i pracuje w rodzinnej tawernie przy plaży – mówi pięknie po angielsku i chciałaby studiować, ale na razie rodziców na to nie stać. Tolis wrócił ze studiów w Sparcie i perfekcyjnie – dźwigając tacę pełną napojów na trzech palcach – obsługuje klientów przy basenie, a jego zjawiskowa dziewczyna o długich, kręconych, kasztanowych włosach przesiaduje przy barze czytając jakiegoś Prousta, czy innego Manna i popalając elektronicznego papierosa ściąga na siebie spojrzenia grubych Bułgarów. A Roula – podlotek jeszcze – biega z winem między plażą a hotelem i błyskając zębami bielszymi niż biel pokrzykuje głośno: „Welcome to Greece – what can I do for You my friend”. Wszyscy tu są przyjaciółmi, a jeżeli nie są – to za chwilę będą. 
Po plaży wędrują sprzedawcy pamiątek, drożdżowych bułek a nawet podstarzała masażystka, która prostuje okoliczne kręgosłupy. Znikąd pojawił się nagle z garniturem okularów i świecidełek mój pierwszy guru z Bombaju. Pobłogosławił całą moją rodzinę, przodków i przyszłych potomków przeklinając jednocześnie kryzys i zarabiając przy okazji piątaka. Drugi – podobnie zaopatrzony – guru z Bangladeszu, nikogo nie błogosławił, sprzedając mi bransoletkę z drewnianych koralików. Teraz nosząc ją na ręce obudowuję to wszystko legendą o magicznym talizmanie z Dhaki, przekazanym mi przez czcigodnego bengalskiego przewodnika, który chronić będzie po wsze czasy mnie i całe moje drzewo genealogiczne. W każdym razie dalekowschodni mędrcy w rozczłapanych adidasach tęsknią za swymi i źle im kiedy dźwigają ten swój towar w czterdziestostopniowym upale, choć pewnie lepiej niż w biednych ojczyznach.
Czas powoli się zatrzymuje w oczekiwaniu na kolejne decyzje Zeusa. A Olimp - dziś spowity gęstymi sinymi chmurami, niczym opaską na niewidome oczy – milczy jak zaklęty.
Być może zaklęty moim magicznym talizmanem. Bo tu na dole przecież słońce. 

na skrzyżowaniu dróg donikąd
Ależ się Zeus zezłościł. Armagedon wisiał nad Korinos całe wczorajsze popołudnie. W kleszczach między Chalkidiki, a masywem Olimpu wszyscy czekali na wybuch, który w końcu pod wieczór poderwał tony piachu z okolicznych plaż i zakręcił nimi jak jakąś dziecięcą zabawką. Wiało, grzmiało, lało przez pół nocy, aż w końcu rześki poranek przywitał wszystkich słonecznie zamglonym niebem. Czas było uciec na chwilę gromowładnemu.
W zachodniej Tesalii, wspinając się z przepięknego, przyklejonego do podnóża skał miasteczka Kalampaka, przez jeszcze piękniejsze kamienne Kastraki dociera się do miejsca, gdzie czas miał zatrzymać się jakieś sześćset lat temu. Kilkusetmetrowe skały rosnące wokół, jak wielkie bąble, kryją na szczytach, święte dla Greków monastyry, do których dostęp mieli przez wieki nieliczni mnisi, wciągani na górę w przytroczonych do lin koszach. Meteory noszą na swych barkach kilkadziesiąt, zdaje się, takich kamiennych budowli i Bóg jeden raczy wiedzieć, jak człowiek – w mrocznym średniowieczu – przykleił te klocki do sterczącej skały, tak że do teraz nie odpadły. Dziś kapłani kluczą między japońskimi i polskimi wycieczkami wysypującymi się wprost z błyszczących autokarów, garstką wariatów we własnych samochodach i strudzonymi piechurami, którzy te kilkanaście kilometrów wspinaczki nad wrogimi przepaściami przebywają w tym piekielnym upale zlani litrami potu. Kluczą bez błogosławieństw, a potem wsiadają, jak niegdyś, do kosza, tyle że dziś liny napędza elektryczny silnik. A potem zakładają – żeby było koszernie – kobietom długie spódnice, mężczyznom jakieś szarawary – i kasując po parę Euro wprowadzają wszystkich w świat, który ma być taki jak kiedyś, choć pewnie nigdy już nie będzie.
A potem karkołomny zjazd remontowanymi serpentynami i powrót w cień Olimpu, do Ani, która tutaj pracuje w rodzinnej tawernie z najpyszniejszymi rybami i owocami morza, jakie tylko wymarzyć można.
Ania jest sławna tutaj i wszyscy wokół mówią, że Ania jest wspaniała, a na dodatek ma męża Greka. 
Bo Ania jest wspaniała, a ciepło czyniące z przydrożnej tawerny dom prawie, jest Ani zasługą. Z Anią jesteś kumplem od dzień dobry i tak pozostaje gdy Ania donosi kolejne małże, krewetki, fetę, arbuzy i czego tylko dusza zażyczy, a ciało wchłonąć może. A w przerwach, Ania własnoręcznie magluje obrusy, obsługuje spływających zewsząd wielojęzycznych klientów, którzy mogliby wybrać setki innych miejsc dużo bliżej kurortu takiego jak Paralia, dużego miasta takiego jak Katerini, czy nawet najbliższego Korinos, ale trafiają właśnie tutaj – na to skrzyżowanie dróg donikąd – do Ani. A Ania, około drugiej w nocy, na ostatnich nogach wychodzi z pracy w tym rodzinnym – jak prawie każdy w Grecji – interesie – i goni do domu kończyć doktorat z filozofii, który ostatnimi egzaminami czeka w dalekiej Polsce, bo Machiavelii w kontekście współczesnego biznesu jej bliższy, niż nawet najlepsze krewetki z pomidorami. Nawet te z widokiem na morze.
Grecka rodzina jest trochę jak polska rodzina. Grecka rodzina musi wiedzieć, dlatego biega do pobliskiego sklepu, na targ, do sąsiada, przesiaduje godzinami w jednej z setek kafejek, albo wyciera siedzeniem taras swego domostwa, a jak nie ma tarasu to próg, a jak nie ma progu, to próg sąsiada. Zawsze się ktoś zatrzyma, zawsze ktoś zamieni trzy słowa, powtórzy co zasłyszane o Kowalskim albo Papadopoulosie. I grecka rodzina słucha. I grecka rodzina patrzy. I grecka rodzina nic nie mówi. Nic nie mówi o sobie, bo u greckiej rodziny wszystko jest wspaniałe. Dzieci są wspaniałe, wnuki, siostry, bracia, kuzyni, kuzynki – wszyscy – całe siedemset osób. Bo grecka rodzina jest duża, bo grecka rodzina jest potężna. Bo grecka rodzina wie, a przecież nie mówi. Grecka rodzina jest trochę jak polska rodzina.
Ania jest częścią greckiej rodziny i biega między stolikami tawerny dla tej rodziny honoru i szacunku powszechnie – społecznego z szybkością strusia pędziwiatra, a kiedy zwolni, utykać zacznie, głowa ją boli, to rodzina niby żartem rzuca, że Ania chora – jest Anią mniej przydatną i może dzień wolnego potrzebuje. Bo Ania nie ma wolnego. Nigdy. Bo na co komu niby doktorat o jakimś florenckim nieudaczniku, co w życie tego co pisał nigdy nie wprowadził, a teraz niby się to wprowadziło do naszego korporacyjnego świata. Więc Ania tak orze dzień w dzień, wieczór w wieczór, a nocami ten doktorat jej sen z oczu spędza, i zaczyna nienawidzić, i szukać ucieczki z fajnym greckim mężem, co na rodzinę się złości i też ucieka, a Anię wspiera jak może, ale pewnie za mało może. Bo grecka rodzina jest potężna. A Ania zamieniłaby te krewetki pyszne i małże i widok na morze Egejskie u stóp Zeusa na tego swojego Machiavellego bez mrugnięcia powieką. A tymczasem ma tę swoją przyszywaną grecką rodzinę, co nie rozumie, że Ania stała się dla niej bezcennym skarbem i kopie, zamiast pielęgnować. Bo Ania w końcu znajdzie swoje szczęście i swoją drogę i to nie będzie tutaj, na tym właśnie skrzyżowaniu, tych właśnie dróg donikąd, tylko na zupełnie innym. Być może podobnym, ale własnym.
A grecka rodzina pozostanie szczęśliwą i najlepszą grecką rodziną.       

u stóp boga
Zeus zagrzmiał i zesłał burzę, a noc przerwała rwąca rzeka płynąca po schodach. Nic groźnego, żaden tam kryzysowo dziurawy dach tylko ptasie gniazdo, które zatkało odpływ, czyniąc z balkonu basen, który przelał się przez jakiś pokój na górze, a potem wodospadem spłynął do hallu. Grecy uśmiali się, posprzątali, a rano znowu wyszło słońce i wrócił upał.
I życie leniwie toczy się dalej. Roula biega jak zawsze uśmiechnięta i z każdą przebieżką klepie kogoś po plecach z okrzykiem „How are You my friend”. Biega tak z mocnym postanowieniem, że zostanie kiedyś policjantką i pewnie dlatego przytroczyła do paska wielkie czarne kabury na drobne i rachunki. A Grecy całymi dniami piją kawę i chwalą swój styl życia. Grecy śmieją się i bawią, a w kontekście żartów o zagranicznym sponsoringu – zgryźliwie wypominają Niemcom brak odszkodowań po wojnie. Grecy czasem pytają z niepokojem – jak tam w Polsce, bo szukają pociechy widząc, że u nich nienajlepiej, ale nadal się uśmiechają, bo wiedzą przecież, że to może być taka piękna katastrofa. A że strachu wszyscy wszystkim napędzili i teraz do tego uśmiechniętego kraju tylko połowa ludzi z zeszłego roku przyjechała – to trudno. I wracają spokojnie do swojej kawy pod czujnym okiem Zeusa, bo co ma się stać i tak będzie.
Właścicielka tego rodzinnego biznesu uśmiecha się z rzadka, zatopiona we własnych myślach, nerwowo wertując stosy papierów. Widzi zapewne rozpoczęte i niedokończone budowy wokół, które straszą postrzępionymi żelbetowymi zębami. Może zna Annie i jej tatę, który z grecką gościnnością stawia na stole pokrojonego arbuza, bo lubi Polaków i mrugając okiem próbuje zaniżyć rachunek o sześć Euro, co jednak pewnie niestety Annie do studiów nie przybliży. Może Tolis, to jakiś jej krewny i chciałaby, żeby tego Manna czytali razem z jego dziewczyną w jakimś innym miejscu niż hotelowy basen,  a może przyjaźni się z właścicielką sklepiku w centrum miasteczka, która między wodę mineralną i mydło w płynie wcisnęła dumny ołtarzyk przeszłości: oprawione w ramki jej własne zdjęcia sprzed kilkunastu lat. Zdjęcia w eleganckich kreacjach, ze złotym łańcuchem błyszczącym na jej młodej i pięknej szyi…


Ramki są oczywiście na sprzedaż, bo los wkroczył, gdy skończyła się władza Bogów.
  


Tymczasem pora spać w oczekiwaniu, na kolejny bezlitosny żart gromowładnego. 
Jutro też jest przecież dzień, bo jakże inaczej mogłoby przyjść pojutrze.

P.S.
Z Anką widziałem się ostatni raz dwadzieścia siedem lat temu właśnie tutaj – kilkanaście kilometrów stąd – na pewnych wariackich greckich wakacjach. I choć od lat mieszkamy coś około kilometra od siebie jakoś się nigdy nie zdarzało, bez żadnej złej woli, przyczyny, czy też niechęci. Po prostu nastolatkowie, których rodzice się przyjaźnili poszli do innych szkół, przestali jeździć na wakacje z rodzicami, poznali nowych kumpli i jakoś tak się nawet w knajpie przy piwie nie zderzyli. I teraz po latach Anka to miejsce wskazała gdzieś tam pół roku temu „fejsbukowo”, a że piękne, to przy – jak zwykle na szybko decyzji podejmowanej na tydzień przed urlopem – wygrało konkurs. I tak dzięki Ance znów po latach stanąłem pod Olimpem, i tak przez przypadek urlopy się na parę dni nałożyły i Anka wylądowała pod Olimpem z rodzicami, tak jak dwadzieścia siedem lat temu i do późnej nocy wspominaliśmy zasypując się nawzajem anegdotami z dawnych greckich wakacji.
1985 rok. Mój ojciec zarabia jakieś dziesięć – dwadzieścia dolarów miesięcznie, a ja siedzę na greckiej plaży i palę pierwszego w życiu papierosa, kupionego za jedną trzecią jego pensji. Czerwone „Marlboro” – moje do dziś przekleństwo ciągłych porażek w nierównej walce z nałogiem. Tylko dzięki ojcu Anki się to stało, to znaczy nie moje palenie, tylko siedzenie na tej pięknej plaży i pierwszy kontakt z rzeczywistością wolnego świata, cieknącymi sokiem brzoskwiniami i biuściastą greczynką o ustach jak ciepła coca – cola. Tylko dzięki Niemu, bo On to wszystko jakoś w tych niemożliwych do realizacji takich rzeczy czasach – spiął i zorganizował. Ale od początku – na ile pamięć i wczorajszy wieczór anegdot pozwoli.
1500 kilometrów białą Skodą zdaje się 105S, z bagażnikiem otwieranym jak fortepian i doczepioną przyczepą, która przez czas jakiś miała być naszym domem. Przez Węgry, Rumunię, Bułgarię. Jakiś upalny koszmar w rozgrzanym jak piekło samochodzie. Najpierw Węgry, gdzie ktoś miał dowieźć, ale nie dowiózł forintów na benzynę, więc unieruchomieni staliśmy w jakiejś wsi przy drodze do Nyireghazy.  I wtedy objawiła się idea wyjazdu i sposobu przeżycia tych paru tygodni za piękną polską granicą, a także zaświtała odpowiedź na pytanie, po jaką cholerę upakowaliśmy tyle tego badziewia w przyczepie. Od dziwnych, dawno nie noszonych ciuchów, po nawet jakieś wędki, które nigdy nie użyte, leżały przez lata na strychu i teraz wlokły się z nami do dalekiej Grecji, tak jakby miały się przydać w jakichś szaleńczych połowach sardynek, czy innego morskiego dobra – tylko po to, żeby pod Olimpem z głodu nie umrzeć. Zatem dwie piłki – biedronki sprzedane przeze mnie na węgierskim zadupiu pozwoliły na transfer do Rumunii. Tam uratowały nas papierosy Gent, brane powszechnie za amerykańskie Kenty i sprzedane na ulicy za jakieś gigantyczne pieniądze. Bułgaria była zdaje się cywilizowanie okupiona podróżnymi voucherami na benzynę i wreszcie Grecja – Camping Stani, słodka Greczynka wagi półciężkiej, wspomniane tu Marlboro, bo Greczynka pracowała w rodzinnym greckim biznesie w skład którego wchodził camping, mały market i tawerna, oraz widok, którego nigdy nie zapomnę, kiedy mój ojciec – nie grzeszący nadto znajomością języków obcych – zachwalał – w jakimś sobie tylko znanym metajęzyku – rozłożone na polowym łóżku dobra z polski przywiezione i w końcu je wszystkie, łącznie z łóżkiem sprzedał – oblegającym ten quasi stragan starym greczynkom. Bo właściciel campingu zdając sobie sprawę, że Polacy biedni – zorganizował nam, tam na campingu, regularny bazar. Wykupiwszy uprzednio wszystko, co mu się podobało – sprosił na miejsce wszystkie gospodynie z okolicznych wsi – ratując nam tym samym życie. Poszło wszystko oprócz wędek, które dokonały swego żywota w drodze powrotnej, na targu zdaje się w Debreczynie, bo forinty do samego końca do nas nie dotarły. I dalej ten powrót był przecudny z sześciogodzinnym oczekiwaniem na paszporty, bom na sowieckiej granicy wspomniał zgryźliwie z dziecięcą głupotą i butą, że wieziemy granaty w bagażniku, co skrupulatnie mikrofony wyłapały i za karę czekaliśmy, z Polakiem krzyczącym we Lwowie na cały głos Lech Wałęsa, bo chyba się niczego nie bał i z wrogimi oczami polskich – lwowskich katoliczek, kiedy ze łzami w oczach po pięciu tysiącach kilometrów weszliśmy do kościoła Najświętszej Marii Panny, do naszego polskiego, lwowskiego kościoła – a te wysyczały, żeby wyjść, bo nie wchodzi się do kościoła w krótkich spodenkach. I może miały rację, ale my jej wtedy nie rozumieliśmy, bo ten Lwów, to dla nas jakaś świętość była. Ale ludzie tam już pewnie mniej. A może właśnie wtedy przestali nią być.
I potem już tylko długie oczekiwanie na Polskę już bez głupich tekstów. I pamiętam jak kilkanaście kilometrów przed domem – ojciec Anki zatrzymał samochód na poboczu i powiedział, że musi się chwilę przespać, bo nie daje rady. I mimo kawy, czekolady został tam na poboczu i wtedy zdaje się Ankę ostatni raz widziałem. Aż do teraz.
To były piękne dziecięce, no, prawie młodzieżowe wakacje. Beztroskie, upalne, pełne zdawkowo tu potraktowanych przygód, międzypaństwowych meczów piłkarskich, w których przegraliśmy z Grekami jedną bramą, ale za to dokopaliśmy Jugosłowianom – a raczej, dziś to wiem – Macedończykom, bo Skopje w drodze powrotnej, z pierwszą w życiu wizytą w meczecie też pamiętam. Pamiętam bardzo dużo, bo to ostatnie wakacje podstawówkowe i pierwsze licealne jednocześnie, pierwsze zagraniczne. Pierwsze tak pełną dziecięco – młodzieńczą piersią wdychane w szalonym pędzie robienia wszystkiego co można w każdej chwili, żeby ją tak w nieskończoność rozciągnąć. Pierwszy raz.

Tyle rzeczy było wtedy pierwszy raz w życiu i nigdy już nie będzie. A szkoda. I kiedy tak dziś u stóp Olimpu znowu siedzę, to trochę żałuję, że wtedy tego nie wiedziałem, ale z drugiej strony, pewnie dlatego było wtedy tak szczęśliwie i pięknie.