niedziela, 21 czerwca 2015

noc Bogów

Dziś noc Kupały. Wszyscy szukają swojego kwiatu paproci, swojego szczęścia, swojej radości. A kiedy znajdą, zapomną wedle legendy o rzeczach ważnych i najważniejszych.
Dziś słońce nie zdąży się nawet na chwilę ułożyć za horyzontem. A kiedy wstanie, wtuleni w kwiat paproci spać będziemy jeszcze długo snem sprawiedliwie zasłużonym. Taki to czas, kiedy sen pomaga. Kiedy tylko we śnie zapomnieć możemy o trudach „niesnu”.
Dziś sen będzie krótki. Przede wszystkim dla słońca. A dla nas? Dla tych z kwiatem paproci i dla tych, co bez niego?
Dziś noc Kupały. Jakiś taki ostatni bastion wojny ludu z plebanem. Taki „pi-arowski” symbol nieudolności poczynań plebanów przedwiecznych, bo jakoś tak „pozostał trwać”, mimo że Kupała to tylko ponoć wymysł – na wskroś nierealny, biorąc dodatkowo pod uwagę, że mówimy o Bogu. W każdym razie żołnierze innego Boga – tego jedynego prawdziwego, co ponoć istnieje – walczyli, dość jak dziś widać nieskutecznie, o likwidację pogańskich zabobonów, przyklejając się do nich, bądź je modyfikując, bo wizja dwóch splecionych w czerwcowym słońcu ciał, spoconych w upalnym orgazmie, nie za bardzo była do przyjęcia przez habity celibackich przekonań. Znów dwa światy. Jasiek i Hanka czekający na sabat sobótkowej nocy, bo wtedy się stanie. I ci, którzy każą się modlić i cierpieć, bo się nie stanie. Ogień i woda. Jak to w sobotki.
Dziś noc Kupały. Sen będzie krótki. Kwiat paproci gdzieś czeka. I nie wiadomo co lepsze – trafić na niego i zapomnieć, czy szukać pamiętając.
Oby tylko nie narazić się żadnemu z Bogów.

piątek, 19 czerwca 2015

greckie wakacje



Troszkę się staram zmienić tu parę rzeczy, więc jak Państwo zauważyliście pojawił się link do strony Obok na Facebooku oraz link do starych wpisów z czasów kubakarys.blog.pl.Kilka takich opowiastek Państwu tutaj przytoczę i dziś pierwsza sprzed lat paru, złożona z kilku obrazków wprost z greckich wakacji. 


talizmany i bogowie
U stóp Olimpu leży Litochoro – piękne małe miasteczko niczym wrota do niedostępnego, ponurego, skalistego masywu, gdzie tylko Bogowie prawa stanowią i bezwzględnie je egzekwują. Wąskimi uliczkami snują się miejscowi, co rusz ćmiąc camele i popijając espresso w ulicznych knajpkach i tawernach – próbując każdą komórką umęczonego upałem ciała dotrwać do zasłużonej sjesty. Staruszka odziana w czerń wysuwa się o lasce z banku, który akurat dzisiaj nie strajkuje i siada na ocienionym kamienistym murze, by odpocząć przed długą powolną podróżą do domu i tak kuśtykając mija brodatego popa. W ciszy, bez pozdrowień na zrytej grymasem bólu twarzy, leniwie spogląda ku położonym kilka kilometrów w dół zbocza, błękitnym wodom zatoki Termajskiej. Bo „gdy wkracza los, kończy się władza Bogów”. 
Annie ma dwadzieścia lat i pracuje w rodzinnej tawernie przy plaży – mówi pięknie po angielsku i chciałaby studiować, ale na razie rodziców na to nie stać. Tolis wrócił ze studiów w Sparcie i perfekcyjnie – dźwigając tacę pełną napojów na trzech palcach – obsługuje klientów przy basenie, a jego zjawiskowa dziewczyna o długich, kręconych, kasztanowych włosach przesiaduje przy barze czytając jakiegoś Prousta, czy innego Manna i popalając elektronicznego papierosa ściąga na siebie spojrzenia grubych Bułgarów. A Roula – podlotek jeszcze – biega z winem między plażą a hotelem i błyskając zębami bielszymi niż biel pokrzykuje głośno: „Welcome to Greece – what can I do for You my friend”. Wszyscy tu są przyjaciółmi, a jeżeli nie są – to za chwilę będą. 
Po plaży wędrują sprzedawcy pamiątek, drożdżowych bułek a nawet podstarzała masażystka, która prostuje okoliczne kręgosłupy. Znikąd pojawił się nagle z garniturem okularów i świecidełek mój pierwszy guru z Bombaju. Pobłogosławił całą moją rodzinę, przodków i przyszłych potomków przeklinając jednocześnie kryzys i zarabiając przy okazji piątaka. Drugi – podobnie zaopatrzony – guru z Bangladeszu, nikogo nie błogosławił, sprzedając mi bransoletkę z drewnianych koralików. Teraz nosząc ją na ręce obudowuję to wszystko legendą o magicznym talizmanie z Dhaki, przekazanym mi przez czcigodnego bengalskiego przewodnika, który chronić będzie po wsze czasy mnie i całe moje drzewo genealogiczne. W każdym razie dalekowschodni mędrcy w rozczłapanych adidasach tęsknią za swymi i źle im kiedy dźwigają ten swój towar w czterdziestostopniowym upale, choć pewnie lepiej niż w biednych ojczyznach.
Czas powoli się zatrzymuje w oczekiwaniu na kolejne decyzje Zeusa. A Olimp - dziś spowity gęstymi sinymi chmurami, niczym opaską na niewidome oczy – milczy jak zaklęty.
Być może zaklęty moim magicznym talizmanem. Bo tu na dole przecież słońce. 

na skrzyżowaniu dróg donikąd
Ależ się Zeus zezłościł. Armagedon wisiał nad Korinos całe wczorajsze popołudnie. W kleszczach między Chalkidiki, a masywem Olimpu wszyscy czekali na wybuch, który w końcu pod wieczór poderwał tony piachu z okolicznych plaż i zakręcił nimi jak jakąś dziecięcą zabawką. Wiało, grzmiało, lało przez pół nocy, aż w końcu rześki poranek przywitał wszystkich słonecznie zamglonym niebem. Czas było uciec na chwilę gromowładnemu.
W zachodniej Tesalii, wspinając się z przepięknego, przyklejonego do podnóża skał miasteczka Kalampaka, przez jeszcze piękniejsze kamienne Kastraki dociera się do miejsca, gdzie czas miał zatrzymać się jakieś sześćset lat temu. Kilkusetmetrowe skały rosnące wokół, jak wielkie bąble, kryją na szczytach, święte dla Greków monastyry, do których dostęp mieli przez wieki nieliczni mnisi, wciągani na górę w przytroczonych do lin koszach. Meteory noszą na swych barkach kilkadziesiąt, zdaje się, takich kamiennych budowli i Bóg jeden raczy wiedzieć, jak człowiek – w mrocznym średniowieczu – przykleił te klocki do sterczącej skały, tak że do teraz nie odpadły. Dziś kapłani kluczą między japońskimi i polskimi wycieczkami wysypującymi się wprost z błyszczących autokarów, garstką wariatów we własnych samochodach i strudzonymi piechurami, którzy te kilkanaście kilometrów wspinaczki nad wrogimi przepaściami przebywają w tym piekielnym upale zlani litrami potu. Kluczą bez błogosławieństw, a potem wsiadają, jak niegdyś, do kosza, tyle że dziś liny napędza elektryczny silnik. A potem zakładają – żeby było koszernie – kobietom długie spódnice, mężczyznom jakieś szarawary – i kasując po parę Euro wprowadzają wszystkich w świat, który ma być taki jak kiedyś, choć pewnie nigdy już nie będzie.
A potem karkołomny zjazd remontowanymi serpentynami i powrót w cień Olimpu, do Ani, która tutaj pracuje w rodzinnej tawernie z najpyszniejszymi rybami i owocami morza, jakie tylko wymarzyć można.
Ania jest sławna tutaj i wszyscy wokół mówią, że Ania jest wspaniała, a na dodatek ma męża Greka. 
Bo Ania jest wspaniała, a ciepło czyniące z przydrożnej tawerny dom prawie, jest Ani zasługą. Z Anią jesteś kumplem od dzień dobry i tak pozostaje gdy Ania donosi kolejne małże, krewetki, fetę, arbuzy i czego tylko dusza zażyczy, a ciało wchłonąć może. A w przerwach, Ania własnoręcznie magluje obrusy, obsługuje spływających zewsząd wielojęzycznych klientów, którzy mogliby wybrać setki innych miejsc dużo bliżej kurortu takiego jak Paralia, dużego miasta takiego jak Katerini, czy nawet najbliższego Korinos, ale trafiają właśnie tutaj – na to skrzyżowanie dróg donikąd – do Ani. A Ania, około drugiej w nocy, na ostatnich nogach wychodzi z pracy w tym rodzinnym – jak prawie każdy w Grecji – interesie – i goni do domu kończyć doktorat z filozofii, który ostatnimi egzaminami czeka w dalekiej Polsce, bo Machiavelii w kontekście współczesnego biznesu jej bliższy, niż nawet najlepsze krewetki z pomidorami. Nawet te z widokiem na morze.
Grecka rodzina jest trochę jak polska rodzina. Grecka rodzina musi wiedzieć, dlatego biega do pobliskiego sklepu, na targ, do sąsiada, przesiaduje godzinami w jednej z setek kafejek, albo wyciera siedzeniem taras swego domostwa, a jak nie ma tarasu to próg, a jak nie ma progu, to próg sąsiada. Zawsze się ktoś zatrzyma, zawsze ktoś zamieni trzy słowa, powtórzy co zasłyszane o Kowalskim albo Papadopoulosie. I grecka rodzina słucha. I grecka rodzina patrzy. I grecka rodzina nic nie mówi. Nic nie mówi o sobie, bo u greckiej rodziny wszystko jest wspaniałe. Dzieci są wspaniałe, wnuki, siostry, bracia, kuzyni, kuzynki – wszyscy – całe siedemset osób. Bo grecka rodzina jest duża, bo grecka rodzina jest potężna. Bo grecka rodzina wie, a przecież nie mówi. Grecka rodzina jest trochę jak polska rodzina.
Ania jest częścią greckiej rodziny i biega między stolikami tawerny dla tej rodziny honoru i szacunku powszechnie – społecznego z szybkością strusia pędziwiatra, a kiedy zwolni, utykać zacznie, głowa ją boli, to rodzina niby żartem rzuca, że Ania chora – jest Anią mniej przydatną i może dzień wolnego potrzebuje. Bo Ania nie ma wolnego. Nigdy. Bo na co komu niby doktorat o jakimś florenckim nieudaczniku, co w życie tego co pisał nigdy nie wprowadził, a teraz niby się to wprowadziło do naszego korporacyjnego świata. Więc Ania tak orze dzień w dzień, wieczór w wieczór, a nocami ten doktorat jej sen z oczu spędza, i zaczyna nienawidzić, i szukać ucieczki z fajnym greckim mężem, co na rodzinę się złości i też ucieka, a Anię wspiera jak może, ale pewnie za mało może. Bo grecka rodzina jest potężna. A Ania zamieniłaby te krewetki pyszne i małże i widok na morze Egejskie u stóp Zeusa na tego swojego Machiavellego bez mrugnięcia powieką. A tymczasem ma tę swoją przyszywaną grecką rodzinę, co nie rozumie, że Ania stała się dla niej bezcennym skarbem i kopie, zamiast pielęgnować. Bo Ania w końcu znajdzie swoje szczęście i swoją drogę i to nie będzie tutaj, na tym właśnie skrzyżowaniu, tych właśnie dróg donikąd, tylko na zupełnie innym. Być może podobnym, ale własnym.
A grecka rodzina pozostanie szczęśliwą i najlepszą grecką rodziną.       

u stóp boga
Zeus zagrzmiał i zesłał burzę, a noc przerwała rwąca rzeka płynąca po schodach. Nic groźnego, żaden tam kryzysowo dziurawy dach tylko ptasie gniazdo, które zatkało odpływ, czyniąc z balkonu basen, który przelał się przez jakiś pokój na górze, a potem wodospadem spłynął do hallu. Grecy uśmiali się, posprzątali, a rano znowu wyszło słońce i wrócił upał.
I życie leniwie toczy się dalej. Roula biega jak zawsze uśmiechnięta i z każdą przebieżką klepie kogoś po plecach z okrzykiem „How are You my friend”. Biega tak z mocnym postanowieniem, że zostanie kiedyś policjantką i pewnie dlatego przytroczyła do paska wielkie czarne kabury na drobne i rachunki. A Grecy całymi dniami piją kawę i chwalą swój styl życia. Grecy śmieją się i bawią, a w kontekście żartów o zagranicznym sponsoringu – zgryźliwie wypominają Niemcom brak odszkodowań po wojnie. Grecy czasem pytają z niepokojem – jak tam w Polsce, bo szukają pociechy widząc, że u nich nienajlepiej, ale nadal się uśmiechają, bo wiedzą przecież, że to może być taka piękna katastrofa. A że strachu wszyscy wszystkim napędzili i teraz do tego uśmiechniętego kraju tylko połowa ludzi z zeszłego roku przyjechała – to trudno. I wracają spokojnie do swojej kawy pod czujnym okiem Zeusa, bo co ma się stać i tak będzie.
Właścicielka tego rodzinnego biznesu uśmiecha się z rzadka, zatopiona we własnych myślach, nerwowo wertując stosy papierów. Widzi zapewne rozpoczęte i niedokończone budowy wokół, które straszą postrzępionymi żelbetowymi zębami. Może zna Annie i jej tatę, który z grecką gościnnością stawia na stole pokrojonego arbuza, bo lubi Polaków i mrugając okiem próbuje zaniżyć rachunek o sześć Euro, co jednak pewnie niestety Annie do studiów nie przybliży. Może Tolis, to jakiś jej krewny i chciałaby, żeby tego Manna czytali razem z jego dziewczyną w jakimś innym miejscu niż hotelowy basen,  a może przyjaźni się z właścicielką sklepiku w centrum miasteczka, która między wodę mineralną i mydło w płynie wcisnęła dumny ołtarzyk przeszłości: oprawione w ramki jej własne zdjęcia sprzed kilkunastu lat. Zdjęcia w eleganckich kreacjach, ze złotym łańcuchem błyszczącym na jej młodej i pięknej szyi…


Ramki są oczywiście na sprzedaż, bo los wkroczył, gdy skończyła się władza Bogów.
  


Tymczasem pora spać w oczekiwaniu, na kolejny bezlitosny żart gromowładnego. 
Jutro też jest przecież dzień, bo jakże inaczej mogłoby przyjść pojutrze.

P.S.
Z Anką widziałem się ostatni raz dwadzieścia siedem lat temu właśnie tutaj – kilkanaście kilometrów stąd – na pewnych wariackich greckich wakacjach. I choć od lat mieszkamy coś około kilometra od siebie jakoś się nigdy nie zdarzało, bez żadnej złej woli, przyczyny, czy też niechęci. Po prostu nastolatkowie, których rodzice się przyjaźnili poszli do innych szkół, przestali jeździć na wakacje z rodzicami, poznali nowych kumpli i jakoś tak się nawet w knajpie przy piwie nie zderzyli. I teraz po latach Anka to miejsce wskazała gdzieś tam pół roku temu „fejsbukowo”, a że piękne, to przy – jak zwykle na szybko decyzji podejmowanej na tydzień przed urlopem – wygrało konkurs. I tak dzięki Ance znów po latach stanąłem pod Olimpem, i tak przez przypadek urlopy się na parę dni nałożyły i Anka wylądowała pod Olimpem z rodzicami, tak jak dwadzieścia siedem lat temu i do późnej nocy wspominaliśmy zasypując się nawzajem anegdotami z dawnych greckich wakacji.
1985 rok. Mój ojciec zarabia jakieś dziesięć – dwadzieścia dolarów miesięcznie, a ja siedzę na greckiej plaży i palę pierwszego w życiu papierosa, kupionego za jedną trzecią jego pensji. Czerwone „Marlboro” – moje do dziś przekleństwo ciągłych porażek w nierównej walce z nałogiem. Tylko dzięki ojcu Anki się to stało, to znaczy nie moje palenie, tylko siedzenie na tej pięknej plaży i pierwszy kontakt z rzeczywistością wolnego świata, cieknącymi sokiem brzoskwiniami i biuściastą greczynką o ustach jak ciepła coca – cola. Tylko dzięki Niemu, bo On to wszystko jakoś w tych niemożliwych do realizacji takich rzeczy czasach – spiął i zorganizował. Ale od początku – na ile pamięć i wczorajszy wieczór anegdot pozwoli.
1500 kilometrów białą Skodą zdaje się 105S, z bagażnikiem otwieranym jak fortepian i doczepioną przyczepą, która przez czas jakiś miała być naszym domem. Przez Węgry, Rumunię, Bułgarię. Jakiś upalny koszmar w rozgrzanym jak piekło samochodzie. Najpierw Węgry, gdzie ktoś miał dowieźć, ale nie dowiózł forintów na benzynę, więc unieruchomieni staliśmy w jakiejś wsi przy drodze do Nyireghazy.  I wtedy objawiła się idea wyjazdu i sposobu przeżycia tych paru tygodni za piękną polską granicą, a także zaświtała odpowiedź na pytanie, po jaką cholerę upakowaliśmy tyle tego badziewia w przyczepie. Od dziwnych, dawno nie noszonych ciuchów, po nawet jakieś wędki, które nigdy nie użyte, leżały przez lata na strychu i teraz wlokły się z nami do dalekiej Grecji, tak jakby miały się przydać w jakichś szaleńczych połowach sardynek, czy innego morskiego dobra – tylko po to, żeby pod Olimpem z głodu nie umrzeć. Zatem dwie piłki – biedronki sprzedane przeze mnie na węgierskim zadupiu pozwoliły na transfer do Rumunii. Tam uratowały nas papierosy Gent, brane powszechnie za amerykańskie Kenty i sprzedane na ulicy za jakieś gigantyczne pieniądze. Bułgaria była zdaje się cywilizowanie okupiona podróżnymi voucherami na benzynę i wreszcie Grecja – Camping Stani, słodka Greczynka wagi półciężkiej, wspomniane tu Marlboro, bo Greczynka pracowała w rodzinnym greckim biznesie w skład którego wchodził camping, mały market i tawerna, oraz widok, którego nigdy nie zapomnę, kiedy mój ojciec – nie grzeszący nadto znajomością języków obcych – zachwalał – w jakimś sobie tylko znanym metajęzyku – rozłożone na polowym łóżku dobra z polski przywiezione i w końcu je wszystkie, łącznie z łóżkiem sprzedał – oblegającym ten quasi stragan starym greczynkom. Bo właściciel campingu zdając sobie sprawę, że Polacy biedni – zorganizował nam, tam na campingu, regularny bazar. Wykupiwszy uprzednio wszystko, co mu się podobało – sprosił na miejsce wszystkie gospodynie z okolicznych wsi – ratując nam tym samym życie. Poszło wszystko oprócz wędek, które dokonały swego żywota w drodze powrotnej, na targu zdaje się w Debreczynie, bo forinty do samego końca do nas nie dotarły. I dalej ten powrót był przecudny z sześciogodzinnym oczekiwaniem na paszporty, bom na sowieckiej granicy wspomniał zgryźliwie z dziecięcą głupotą i butą, że wieziemy granaty w bagażniku, co skrupulatnie mikrofony wyłapały i za karę czekaliśmy, z Polakiem krzyczącym we Lwowie na cały głos Lech Wałęsa, bo chyba się niczego nie bał i z wrogimi oczami polskich – lwowskich katoliczek, kiedy ze łzami w oczach po pięciu tysiącach kilometrów weszliśmy do kościoła Najświętszej Marii Panny, do naszego polskiego, lwowskiego kościoła – a te wysyczały, żeby wyjść, bo nie wchodzi się do kościoła w krótkich spodenkach. I może miały rację, ale my jej wtedy nie rozumieliśmy, bo ten Lwów, to dla nas jakaś świętość była. Ale ludzie tam już pewnie mniej. A może właśnie wtedy przestali nią być.
I potem już tylko długie oczekiwanie na Polskę już bez głupich tekstów. I pamiętam jak kilkanaście kilometrów przed domem – ojciec Anki zatrzymał samochód na poboczu i powiedział, że musi się chwilę przespać, bo nie daje rady. I mimo kawy, czekolady został tam na poboczu i wtedy zdaje się Ankę ostatni raz widziałem. Aż do teraz.
To były piękne dziecięce, no, prawie młodzieżowe wakacje. Beztroskie, upalne, pełne zdawkowo tu potraktowanych przygód, międzypaństwowych meczów piłkarskich, w których przegraliśmy z Grekami jedną bramą, ale za to dokopaliśmy Jugosłowianom – a raczej, dziś to wiem – Macedończykom, bo Skopje w drodze powrotnej, z pierwszą w życiu wizytą w meczecie też pamiętam. Pamiętam bardzo dużo, bo to ostatnie wakacje podstawówkowe i pierwsze licealne jednocześnie, pierwsze zagraniczne. Pierwsze tak pełną dziecięco – młodzieńczą piersią wdychane w szalonym pędzie robienia wszystkiego co można w każdej chwili, żeby ją tak w nieskończoność rozciągnąć. Pierwszy raz.

Tyle rzeczy było wtedy pierwszy raz w życiu i nigdy już nie będzie. A szkoda. I kiedy tak dziś u stóp Olimpu znowu siedzę, to trochę żałuję, że wtedy tego nie wiedziałem, ale z drugiej strony, pewnie dlatego było wtedy tak szczęśliwie i pięknie.