poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Smoleńsk inaczej


Gdańsk - rok 1968.

Piętnastolatek w skupieniu pisze pędzlem na murze „Katyń – nie zapomnimy”. Grupka chłopców wokół niego. Wiadro z farbą. W oddali pojawia się patrol milicji. Chłopcy w panice zbierają „dowody zbrodni”. Piętnastolatek nie przestaje malować napisu. Chłopcy rzucają się do ucieczki, krzyczą: „Aram – spierdalamy!” – Aram w skupieniu kończy malować Kotwicę – znak Polski Walczącej.
Milicjanci biegną, zbliżają się do niego. Ostatnie maźnięcie pędzla. Aram odwraca się w kierunku mundurowych. Rzuca w nich pędzlem. Ucieka. Milicjant próbuje go pochwycić, ale chłopiec wymyka się i wpada do bramy. Przebiega na drugą stronę budynku. Widzi morze. Gubi pościg i zbiega na plażę. Pada na piasku. Patrzy na morze i wielkie dźwigi stoczni.

Tak być mogło. Może było. Nie wiem.
Pomyślałem, że cały ten przeklęty Smoleńsk to była dla nas wszystkich szansa na powstanie trochę innego świata, w którym będziemy się pięknie różnić. Zaprzepaszczona paskudnie. Bezlitośnie. I to wszystko z tęsknoty za nią.

Dwanaście lat później, 18 sierpnia 1980 roku Aram Rybicki ołówkiem i czerwoną olejną farbą wypisuje na drewnopodobnej sklejce 21 postulatów „Solidarności”. Tekst przynosi mu Lech Kaczyński. Są w stoczni, bo zwolniono z pracy suwnicową – Annę Walentynowicz. Pewnie nie przypuszczali, że tak się to bardzo rozwinie. I że tak się to skończy. Choć przecież nie wszyscy tu są. Ksiądz Indrzejczyk opiekuje się swoimi owieczkami w Tworkach, Jurek Szmajdziński jest dobrze zapowiadającym się działaczem PZPR, Iza Jaruga pracuje w Polskiej Akademii Nauk, Jola Szymanek jest adwokatem, a Zbyszek Wassermann prokuratorem w Brzesku. Andrzej Przewoźnik chodzi do liceum i zaraz zacznie studia na UJ, gdzie spotka trzy lata starszego Janusza Kurtykę. A Przemek Gosiewski będzie zaraz studentem Lecha Kaczyńskiego tyle że w Gdańsku. Krysia Bochenek pracuje w katowickim radiu, Seba Karpiniuk idzie do pierwszej komunii, a Natalki Januszko nie ma jeszcze na świecie. Prawie trzydzieści lat później wszyscy razem wsiądą do jednego samolotu.

Chwilę po siódmej, 10 kwietnia 2010 roku.

Ale przecież to nie jedyna rzecz, którą zrobią razem. Poznają się dużo wcześniej. Na „styropianie”, przy okrągłym stole, w sejmie…. Różnią się, kochają i kłócą, ich drogi rozchodzą się i schodzą – jak to w życiu. W sumie jednak chyba kumple. Ileż pewnie chwil przy wódce spędzonych na tych kłótniach, dyskusjach, „nocnych Polaków rozmowach”. Ileż takich niecodziennych sytuacji jak spotkanie Jurka Szmajdzińskiego z Przemkiem Gosiewskim w „Zecie” u Olejnik, gdy Przemek przyszedł, bo radia pomylił, no i Jurek go zaprosił do studia. Ileż takich lotów, gdzie Natalka Januszko rozśmieszała wszystkich pokazując język i zwijając go w rulonik, a Seba Karpiniuk w panicznym strachu przed lataniem pokazywał swą prawdziwą twarz – cholernie daleką od medialnego wizerunku twardziela. Jurek, Przemek, Janusz, Zbyszek, Iza, Jola, Aram, Leszek… . I to „tykanie” tęsknotą tylko za tym, co poza mównicą, poza mediami, poza piekłem polityki. Za chyba kumplami, którzy w końcu spotkali się w jednym samolocie.

Chwilę po siódmej, 10 kwietnia 2010 roku.


PS. Panie Pośle, choć na nic się to dzisiaj nie zda, bardzo przepraszam, że nie oddzwoniłem.



niedziela, 8 kwietnia 2018

imagine


Jest ciepła, słoneczna niedziela.

Odpustowe stragany mienią się błyskotkami, a dzieciaki z kolorowymi balonikami dmą w plastikowe trąbki i strzelają z kapiszonów. Tuż obok kurdyjski kucharz kroi wysmażoną jagnięcinę pieczołowicie układając ją na rumianym lawaszu, a w wolnej chwili częstuje ze śmiechem hipsterską parę kawałkiem świeżo usmażonego falafela z łykiem arjanu.

Po drugiej stronie w podcieniach rozłożyły się książki - starocie o pożółkłych stronach i wystrzępionych okładkach, które przeszły w życiu więcej niż większość kupujących. Stare medale, ordery, znaczki, żydowski handlarz z wypłowiałymi obrazami w inkrustowanych ramach. Tu można przekąsić smażone na patelni pierogi i wchłonąć ukraiński barszcz przyrządzany przez piękną pulchną blondynkę o wschodnim zaśpiewie.

Z derbów wracają kibice w kolorowych szalikach. Rozlewają się falą po całej ulicy kłócąc się niemiłosiernie, która drużyna została oszukana przez sędziego, aż w końcu lądują wspólnie przy rozwieszonym nad ogniem woku, gdzie mamroczący pod nosem stare chińskie wróżby skośnooki kucharz, wyczarowuje przepyszne wariacje z orzeszków i ananasów, więc nikt dla spokoju ducha nie pyta o pochodzenie mięsa skwierczącego pośród owoców i warzyw utopionych w sojowym sosie.

Z szynku wychodzi ksiądz, rabin, pop - i lekko już wstawieni dyskutują o wyższości wzajemnych cudów kłaniając się nisko pastorowi, który wsuwając gorącą zapiekankę z pieczarkami i serem biegnie wrzucić dwa Euro do kapelusza długowłosego Irlandczyka, który odśpiewuje - w rytm swej akustycznej gitary - Imagine Lennona. 

Siwa staruszka sprzedaje bukieciki fiołków, ktoś recytuje wiersze, rumiana para rozpoczyna szaleńczy uliczny taniec w rytm dobiegającego ze staromodnego gramofonu tanga Gardela.

Trwa wir śródmiejskiej zabawy. Zmrożone krople spływają po brodach. Płoną uliczne światła. W półmroku ludzie jedzą, piją, kupują, bawią się.

Nie ma żadnego muru i karuzeli.
Jest tylko dzisiaj.
Tu i teraz.
Piękne i dobre.

I mam nadzieję, że jest takie jutro.

Bo taki miałem sen.