niedziela, 2 sierpnia 2015

magazyn rzeczy zaginionych


Obiecałem stare teksty z tego archiwum, co po prawej stronie wisi, a ponieważ jest lato i leniwym przez to, zatem łatwiej takich obietnic dotrzymać. Powiększyłem też czcionkę na życzenie Państwa, ale mi też łatwiej zerkać, bo ślepnę ekspresowo. Czytajcie więc, komentujcie, bo wtedy się czuje że ktoś jest tuż obok, a nie tylko statystyki wejść.Tak czy siak, bardzo dziękuję, że jesteście.
To już dwa lata jak ten tekst powstał i fajnie, że teraz wywiad z DF z Ewą Lipską mi to przypomniał. Bo Ewa Lipska zachowując w pewnym sensie pamięć, zachowała nagrania z sekretarki i tam wkurzony Różewicz i zabawna Szymborska. A ja takich nagrań nie mam i żałuję. Ale mam, tak jak każdy to co poniżej.



A gdyby gdzieś tam, tam gdzie nie wiemy co jest, był taki magazyn rzeczy zaginionych. Rolki filmów z zagubionych na wakacjach aparatów fotograficznych, pamiątki z Zakopanego i Mielna, pukiel włosów ukochanej z przedszkola, dyplom z kolonii za zwycięstwo w turnieju ping-ponga i tona pojedynczych skarpet. 
Gdyby gdzieś tam był. We wszechświecie, w nieistniejącej brei, w świętym ogniu mylnych przekonań. I gdybyśmy wszyscy spojrzeli na ten swój własny magazyn, gdybyśmy stanęli w wielkiej hali pełnej pamiątek, gdybyśmy spojrzeli na to, co w życiu nam uciekło, co stało się poza nami…. I nigdy już nie wróci.
Przeszłość jest piękna, bo się jej nie boję.

Małe miasteczko na południu. Magiczne miejsce. Dom ciotek „na górce” z cudownymi wieczorami przy remiku, gdzie nawet pięć złotych można było wygrać. Tu ganiałem po wielkim parku zdobywając kolejne Everesty z nieistniejącymi miejscowymi partyzantami, o których tyle w domu słyszałem. Tu udawałem detektywa, wycinając dziurę w grzbiecie gazety, po to by w pobliskim Coctail Barze znad szklanki soku marchwiowego móc podglądać potencjalnych przestępców, a potem uczyłem się na pamięć encyklopedii PWN i pewnie dlatego wiem teraz tyle zupełnie niepotrzebnych rzeczy – z odrapanej, granatowej, zwykłej encyklopedii. Tu stałem na prawdziwych dorosłych czatach, kiedy dwaj zupełnie dorośli „kumple” kradli papę z budowy trybun na lodowisku, na którym teraz ktoś parking zrobił. A potem naprawiałem dach w domu ciotek razem z tymi złodziejami, z których jeden okazał się być operatorem w kinie „Pokój” – więc było też dwudziestokrotne oglądanie „Żandarma na emeryturze” z kabiny – i tak się chyba moje kino zaczęło. Tutaj były pierwsze łyżwy – brązowe hokejówki, pierwsze niebieskie trampki – dwa numery za duże, ale się nie przyznałem – taki klasyk ze stemplem na kostce. Był pierwszy papieros – gdy miałem może z dziesięć lat – z Jolką i Dońką, które przyjeżdżały na wakacje ze Śląska. Jolka parę lat temu zamieszkała tu ponoć, a potem niechcący weszła na ulicę prosto pod nadjeżdżającą ciężarówkę. Dowiedziałem się dużo później.
Wujek Zbyszek też nie żyje, a wujek Zbyszek to była legenda. Miał przedwojennego Citroena, którym nigdy nie jeździł, bo Citroen nie jeździł i ktoś powiedział, że zrobił go z pudełka zapałek, bo wujek Zbyszek, to był taki rodzinny MacGyver, który gdy miał 75 lat zasuwał w trampkach bez zabezpieczeń malując wieżyczkę z dachem stromym jak cholera, w domu moich rodziców, a wolną chwilą siadywał na rynnie tej wieżyczki i palił Sporty majtając nogami prawie dziesięć metrów nad ziemią. MacZbyszek, który dzień lufą zaczynał, a tutaj do sióstr chętnie zajeżdżał.
W czasach, kiedy nie było jeszcze telefonów wszędzie, Giga – starsza z ciotek – sam ją tak nazwałem dziecięciem będąc, bo Jadwiga mi przez usta nie przeszło (a drugą Mysia, bo Marysia), no więc Giga poszła na pocztę zamówić rozmowę do województwa, do legendarnego wujka Zbyszka. Poczta Główna, piękny budynek kompletnie pozbawiony intymności dla rozmów telefonicznych. A istotą zamówionej rozmowy miał być szczur, który się w ciotek domu zagnieździł i za cholerę wyprowadzić nie chciał. Więc tylko MacZbyszek poradzić mógł coś na to paskudztwo, trudno jak wiadomo usuwalne, szczególnie w czasach, gdy nie było preparatów zabójczych i innych praktycznych półpancerzy. No i po dwugodzinnym oczekiwaniu na zamówione połączenie telefoniczne odzywa się w końcu „zaspany” lekko głos MacZbyszka w słuchawce, a Giga zdaje sobie sprawę, że nie może powiedzieć na pół miasta – bo miasto małe, a poczta pełna ludzi – że ma szczura w domu. To znaczy może by i mogła. Ale to nie jest taka zwykła ciotka. To jest szacowna ciotka – wdowa po profesorze liceum miejscowego. To zresztą też ładna historia, bo profesor wparował do kasy w jakiejś ważnej instytucji, której teraz nie pomnę i wypalił do ciotki, która tę kasę obejmowała wzdłuż i wszerz i w niej najważniejsza była: ja się z panią ożenię. I się ożenił. Nosił mnie na rękach, gdy miałem pół roku, a ja mu srałem mu na te ręce jak mówią. I podobno był super gościem. Ale umarł. Żadnego to związku ze szczurem nie ma, bo jako łacinnik i miłośnik Wergiliusza byłby kompletnie nieprzydatny w tej wojnie ze zwierzęcym najeźdźcą. A poza tym jak tu już wspomniałem umarł i został tylko MacZbyszek – na linii, na poczcie głównej, i całe miasto z oczami i uszami wlepionymi w ciotkę Gigę, która właśnie orientuje się, że słowo szczur, nie jest w jej mniemaniu, najodpowiedniejszym słowem, którego powinna użyć w tym miejscu. Więc wypala na całą pocztę w nerwach: Zbyszek, mamy „gościa” – trzeba go zabić!
Ciotek już nie ma. Piękny drewniany dom został sprzedany i obity białym sidingiem. Wujek Zbyszek umarł parę lat po zabiciu szczura, dostając wylewu w maluchu mojego ojca. W tym samym, którego pozwolił mi prowadzić, a trzynastoletni gówniarz pierwszy raz w życiu mógł usiąść za kierownicą i zmieniać biegi. Kiedyś dostałem od niego prawdziwą, klasyczną finkę z brązową rękojeścią. I teraz nie wiem gdzie ona jest, choć wiem doskonale jak wyglądała, kiedy tak leży na stole dużego pokoju w domu ciotek „na górce” – w moim magazynie rzeczy zaginionych. Nie wiem też gdzie jest Zbyszek, Giga, Mysia, Jola. Pamiętam tylko jak mocno ściskałem kierownicę w drodze do babci. Do troszkę większego miasta.

I otwiera się kolejna szkatułka pamięci. Dom babci i dziadzia. Tu mieliśmy bandę pierwszą w namiocie w ogrodzie. Grzesiek, Robek, Wojtek i ja – najmłodszy byłem. Tu rżnęliśmy w piłę od rana do nocy, odpalaliśmy saletrę, podrywaliśmy pierwsze dziewczyny w rytm nowej płyty Lady Pank. Były ciągnące nieistniejącą ropę kiwony, stada owiec wokół rozpadającej się skoczni narciarskiej, długie nocne rozmowy o niczym, długie pożądliwe marzenia o czymś innym, był własny „wczesnomęski” świat. To miejsce to było święto.
I nie będzie żadnej historii. One leżą do opisania. Będą tylko małe pamiątki. Skoki na piasek z pierwszego piętra budowanego w okolicy domu. Powódź, która zalała kładkę i „nasz” – porzucony obok z nieznanych mi przyczyn – czołg, w którym każdy z nas był Jankiem albo Gustlikiem. Lasek koło szkoły, o którym legendy krążyły, że to skład amunicji z pierwszej wojny. Przygody z milicją, z sąsiadami, którym kradliśmy z drzew czereśnie, z chłopakami z innych dzielnic. Albo upojne lato na lotnisku, gdzie znaleźliśmy pęk "strasznie ważnych kluczy", który otworzył nam –  kiedy oddaliśmy je komuś ważnemu – wrota do marzeń o lataniu i przesiadaliśmy się przez miesiąc z Wilgi do Antka, z Antka do Zlina, będąc naszym własnym dywizjonem 303. I czytaliśmy Hemingwaya, Hellera, Jonesa, Clavella – niewiele pewnie z tego rozumiejąc, ale to było mocne, twarde i można się było tym pochwalić. A płyty winylowe na amerykańskim gramofonie Grześka taką plastikową łapką same się zmieniały. I można było posłuchać Billie Jean (po cichu, bo to obciach był), Synchronicity, albo Floydów. I wiedzieliśmy, że Lennon to był gość. A potem na boisku każdy był Tahamotą albo Bońkiem i piliśmy za to pierwsze wino.
Ktoś mnie zapytał ostatnio, skąd ta moja tęsknota. Ano pewnie stąd, że wtedy przyjaźń była przyjaźnią, miłość miłością, a uczciwość to była norma i słowo ważyło. Że wtedy nie było tych idiotycznych rzeczy „okołodorosłych”, które zmuszają porządnych ludzi do zdrad wszelakich, mniejszych lub większych, po to żeby chleb był z masłem i szynką. I buty nowe.
Teraz pod domem babci asfalt położyli i w piłkę się grać nie da. Grzesiek mieszka gdzieś w Stanach – spotkałem go parę lat temu – i pewnie ma wielkie kino domowe zamiast starego amerykańskiego gramofonu. Robek mieszka tuż obok – tam gdzie mieszkał. Posiwiał, ale mimo to opiekuje się domem babci mojej, kiedy ta zjeżdża do nas na zimę. Jak przyjaciel.
Wojtka widziałem bardzo dawno temu. Jakieś dwadzieścia lat. Mignął mi na ulicy w Krakowie i kiedy zacząłem za nim gonić – rozpłynął się w tłumie. Potem się już nie widzieliśmy. To on tłumaczył mi, o co chodzi w tych wszystkich książkach ważnych, w tych tekstach Police, w tych świata mądrościach. Razem chodziliśmy na dziewczyny, w przykrótkich, podwiniętych spodniach, obcisłych kolorowych koszulkach i dżinsowych katanach na ramieniu. Był starszy trochę i mądrzejszy dużo.
Rok temu, albo dwa – popełnił samobójstwo. Nie wiem dlaczego. Nie zadzwonił. Pewnie dlatego, że nie miał mojego numeru. Bo nigdy wcześniej nie potrzebowaliśmy telefonów.
Przeszłość jest piękna, bo się jej nie boję. To tylko coraz więcej numerów telefonu, które już nigdy się nie wyświetlą. I tych, które się nigdy nie wyświetliły. Kiedy tak krążę od szkatułki do szkatułki, od stada owiec wśród roponośnych kiwonów, po partyjki remika na obrzeżach partyzanckiego parku, kiedy dotykam zmęczonymi palcami tego, co najważniejsze – zawsze wracam do starego, modrzewiowego domu z wieżyczką remontowaną przez McZbyszka. Wracam do Mamy, Taty. Wracam do mojego własnego morza Emskiego. Do mojej sawanny traw, lasu zasadzonego własnymi – spuchniętymi od rydla dłońmi, studni zasypanej zbutwiałymi ogórkami, do dojrzewających przez całe lato kolejnych czereśniowych drzew, pachnącego jaśminu i rozległych krzaków bzu, których już nie ma, a tęsknię za nimi, jakby były małą cząstką mnie samego. Choć mnie przecież też już nie ma. I czereśnie się połamały ze starości. Tylko stary pigwowiec rośnie i owocuje. Tak jak zawsze. Jakby siedział przez te lata w naszej obitej drewnem kuchni i czerpał z niej, tak jak ja, jakąś magiczną energię i moc. Moc ważnych słów i porozumień, moc wigilijnych czarów, moc codzienności. 
Dlatego wracam i płaczę kiedy nie mogę. 
I zawsze wracał będę.
Tak jak każdy.
Prawda?


„Prysło dzieciństwo me, bo tak los się odmienia,

że mur szary milczenia, w któryś dzień runąć ma.
Sprawia to pierwszy kwiat, pierwszej dziewczyny śmiech,
Pierwszej rozkoszy krzyk, pierwszy strach, pierwszy grzech
Frunąc sięgnąłem gwiazd - ludzie uwierzcie mi…
Po czym radość tych dni, krótka radość tych dni
Znikła, zgasła, i cóż…
Jestem dorosły już.”

Jacques Brel
tłum. Wojciech Młynarski