wtorek, 6 grudnia 2016

wiatr...

Trzy  lata temu już było, ale nie mogłem się powstrzymać....

Zaczęło wiać.
Cholera, tak mogłaby się zaczynać jakaś mroczna sensacyjna powieść. Jakiś King, albo Chandler:
„Zaczęło wiać w czwartek po południu. Kiedy pierwszy, nieśmiały jeszcze podmuch uniósł w górę jakieś marne strzępy wczorajszego LA Timesa, Walter Chomsky przebiegał właśnie przez Hollywood Boulevard, tuż przy Kodak Theatre, gorączkowo starając się ustalić …” – dalej już treść ustaleń Waltera w stylu – „…po jaką cholerę zgodził się na spotkanie z…”, albo „…w której kieszeni jest jego ostatni papieros…”, bądź ostatecznie „…czy twarz, którą widzi po drugiej stronie ulicy, nie wydaje mu się skądś dziwnie znajoma…”.
A potem nasilający się wiatr, krew, tajemnica, napompowane cycki rozłożystych blond cudów, matka – córka, brudni magnaci, skorumpowani gliniarze – słowem kilka dni w świecie drzewek pomarańczowych, whisky bez lodu i leniwie mieszających spocone powietrze wiatraków, które pozwalają miękko przepłynąć wyobraźni do szalejącej na ulicach wichury.
Wszystko potrwa pewnie zaledwie ze trzy dni, będzie miało śmiały przekaz o twardych facetach, przyjaźni, zasadach i nieszczęśliwej miłości. Walter będzie wygrany i przegrany. W niedzielę wieczorem spojrzy z Hollywood Hills na rozświetlone miasto i wygrzebie z kieszeni lnianej marynarki pomiętą paczkę z ostatnim Camelem. Wyciągnie ostatnią zapałkę. Na jego pooranej ostatnimi dniami twarzy zagości uśmiech.
„Wiatr ustał, tak samo niespodziewanie jak się pojawił.”

Taki gotowy przepis, zależny od klimatu.

Nilssen jechałby pewnie swoim starym volvo godzinami przez przedmieścia Sztokholmu, aż w końcu na ostatniej, dziewięćset sześćdziesiątej siódmej stronie, wirujące płatki śniegu osiadłyby mu na twarzy i w dalekim kontekście ze strony trzydziestej pierwszej musielibyśmy się domyślić, że spływający po twarzy Nilssena śnieg, łzy tylko maskuje. Z tym że ta sześćdziesięciosiedmiostronicowa ucieczka przez szalejącą zamieć na sześćset czterdziestej siódmej stronie jest naprawdę porywająca. Tym bardziej, że Nilssen dojrzał w niej swoje dzieciństwo na nagich wydmach i wspomniał pierwszą rybę złowioną na kutrze stryja.

Klimat dużo zmienia. Klimat wiele wyjaśnia.

U nas po prostu „piździ jak w kieleckiem”, a Zenek mocuje się z porywanym wiatrem eternitem. I to nie jest złe. Jest inne po prostu….

No dobra.
Nieprawda.
Jest złe.
Jest złe jak jasna cholera, że estetyka eternitu dominuje w naszej przestrzeni. Obsranej budami z tanim żarciem i chińskimi ciuchami. I wszystko jest takie second hand. Brzydcy ludzie, w brzydkim świecie zabijają się siekierami w błocie. Wiatr wieje, bo zawsze wiał, a fruwający wokół bud i dziurawych, tekturowych magazynów eternit, nie ma nawet komu łba obciąć. A jak już pojawi się jakiś Nilssen czy Walter, to uśmiercimy go na wysypisku śmieci. I tak się będziem pławić we własnej brzydocie.
A przecież u nas też czasem przestaje wiać.
Dziś wiatr unosi piach na wydmach, wiruje śnieżnym pyłem, wbija w ziemię szczyty jodeł. Dziś fruwa po lasach, jeziorach, pustych, wąskich uliczkach małych miasteczek. Dziś jest.
A kiedy się skończy, usiądziemy na jakimś naszym małym wzgórzu i spojrzymy na miasto.
Inaczej?