poniedziałek, 30 listopada 2015

1983

Pod domem babci w Krośnie
Było nas czterech.
Wyszliśmy z kina.
Śmialiśmy się.
To było piękne, upalne lato 1983 roku. Lady Pank wydało pierwszą płytę, Kukiz właśnie wygrywał Jarocin, papież był w Polsce i powiedział, że „naród ginie, gdy znieprawia swojego ducha”, a z warszawskiej ulicy zgarnęli Grzegorza Przemyka, a potem pobili go na śmierć.

Podeszli na ulicy, zabrali na komisariat i zabili.

Ja miałem trzynaście lat i poznawałem smak wczesnej młodości w Krośnie. Pisałem tutaj zresztą kiedyś o tym przy jakiejś innej okazji.To była młodość mierzona tym, co piękne - piłką z kumplami, wystawaniem pod oknem dziewczyn i niezapomnianą muzyką. 

To była młodość mierzona tym, co ważne – uczciwością, honorem, przyjaźnią.

To była młodość mierzona prawdą.

Kłamstwo, fałsz, zdrada – wykluczały z kompanii. 

Znaczek Solidarności to była świętość.
Chodziliśmy do kościoła i śpiewaliśmy, żeby wolną raczył wrócić Pan.
Nic więcej. I nic mniej. Tylko tyle.

I szliśmy we czterech. Z kina. Jeszcze jasno było. 
Śmialiśmy się. Główna ulica.
- Tak wam wesoło? Do auta! – Czterech śliskich facetów oskrzydlało nasze pozycje. Wili się jak szczury szykując do ataku. Nie spojrzałem na chłopaków, ani na numer rejestracyjny – prysnąłem na wprost, bo tak jest najłatwiej i przeciwnik musi stracić czas, żeby się odwrócić. Myślałem, że chłopaki zrobią to samo. Nie zrobili – spojrzeli na rejestrację. Długonogi mnie gonił. Kiedy po pięciuset metrach usłyszałem jego oddech na plecach wymiękłem, choć teraz myślę, że te sto metrów do Franciszkanów bym dociągnął, bo biegałem naonczas w przełajach. Ale wtedy nie pomyślałem, żeby do kościoła uciekać, bo nie spojrzałem na rejestrację. Rzuciłem na nią okiem dopiero, gdy mnie ciągnęli skutego z powrotem do tego cholernego auta.
Miałem straszne szczęście, że było nas czterech, bo w aucie nie było miejsca, żeby mnie dobrze zlać. Walili głównie po brzuchu i po nerkach ale obijali sobie łokcie o metalowe drzwi UAZa. Przejechaliśmy jednak całe miasto wśród nieudolnych ciosów i opowieści jak będę „fruwał na wysokości lamperii”, kiedy trafimy na komendę i że w końcu mnie „zajebią”. 
Nie pamiętam jak mnie tam wciągnęli. Pamiętam dwóch typów stojących w mundurach ZOMO tuż przy windzie, kiedy mnie z niej wywlekli. To śmieszne teraz, bo jeden był napakowany jak Grzegorz Skrzecz i miał ze dwa metry wzrostu, a drugi był chudy jak ja i miał pewnie metr sześćdziesiąt – żyła taka. Rzucili mi przez zęby, że się śmiałem, a teraz będę płakał i wprowadzili mnie do pokoju z dwoma biurkami sadzając tyłem do drzwi.

To takie dziwne uczucie. 
Gdy masz trzynaście lat zdobywasz zimą ośmiotysięczniki, strzelasz bramkę w ostatniej minucie finału Mundialu, zdobywasz Reichstag i uwalniasz Winnetou z niewoli Komanczów. Masz też szybkie Ferrari, wiernego psa przyjaciela i piękną narzeczoną – takie skrzyżowanie Poli Raksy z Jane Fondą. Obyty jesteś zatem wyobraźnią z wszelkimi możliwymi zagrożeniami, łącznie ze spaleniem na stosie. 
I nagle zderzasz się z taką sytuacją, że siedzisz tyłem do drzwi i nie wiesz nawet, kto cię zabije. 
Bo wchodzą, wychodzą i gadają do ciebie zza pleców. Nie wiesz ilu ich jest i gdy dostajesz kolejny raz w tył głowy, to nie masz pojęcia czy łapa wielka jak bochen, albo twoja własna - wsadzona w ten gówniany, ostry jak cholera plastik - legitymacja szkolna, nie zmieni się w młotek przy następnym ciosie. Albo drewnianą pałę.
Wieki upływają wśród niezliczonych pytań - co tu kurwa u nas robisz? dlaczego pizdo uciekałeś? z czego się chuju śmiałeś? – kawał musiałem opowiedzieć, że się z niego niby śmiałem, homofobiczny, z „dobrym policjantem” - żeby zrozumieli – skąd mi to do łba przyszło wtedy, to nie mam pojęcia: 
„–Podchodzi facet do milicjanta i mówi: panie władzo pedał mnie goni - i co? - a ja taki nieuczesany”. 
Pamiętam jak dziś. Rechotali a ja się wstydziłem. I tak w kółko. W łeb od tyłu i kanonada pytań.
To takie dziwne uczucie.
Masz trzynaście lat, jesteś w, twoim zdaniem, sytuacji skrajnej, terminalnej, ale mózg pracuje jak automat. Rozważasz logicznie wszystkie okoliczności. 
Myślisz – dużo ich, wielu świadków, jest szansa. 
Myślisz – przy Przemyku też ich było kilku. 
Myślisz – nie wzięli do piwnicy, jest dobrze. 
Myślisz – zaraz Cię zajebią – obiecali.

I nagle ni stąd ni zowąd wszystko im przechodzi. Dzwonią do Babci, u której jestem, że jestem u nich. 
I nagle wiem, że mi nic nie zrobią. Bo się zdradzili i już nie mogą.
I nagle puszczają mnie jakby się nic kompletnie nie stało. 
Jakby to był nic nie znaczący wieczór w ich pięknej karierze. 
Bo pewnie był.

Wyszedłem zaciągając się letnim, nocnym powietrzem. Nie paliłem jeszcze wtedy. Chłopcy wyszli wcześniej – jeden czekał na mnie, drugi pobiegł nieść wici po mieście, a trzeci ostrzec babcię. Jak to przyjaciele.

I ja wiem, że to pewnie była niegroźna, gówniarska, pewnie nic nie znacząca dziecięca przygoda.

Ale przypomniałem ją sobie ostatnio. 
Bo w tymże 1983 roku potencjalny nadzorca i zarządca tych moich prywatnych sukinsynów, ówczesny krośnieński prokurator Stanisław Piotrowicz został odznaczony brązowym Krzyżem Zasługi.
A to ten sam, który dzisiaj z trybuny rządzącej partii chce mnie uczyć demokracji. 
Łamiąc ją każdym oddechem. Więc nie nauczy. I pewnie nigdy nie zrozumie dlaczego. 
Żałuję tylko, że się wtedy nie spotkaliśmy panie prokuratorze.
Byłoby co wspominać.
Na zawsze.

niedziela, 15 listopada 2015

je suis parisien

Zabijesz? 
Przyłożysz lufę do skroni, spojrzysz w przerażone, szkliste oczy, usłyszysz wychrypiane błaganie i wystrzelisz? Rzucisz okiem na drżące w konwulsjach ciało, a potem spokojnie przejdziesz do następnej ofiary. I zaczniesz od nowa?

Dwudziestoletnia ruda dziewczyna. Błyszczące białe zęby. Gąszcz loków sprężynujących aż do ramion. Podkreślone push up'em zachęcające piersi, wypływające z głęboko wyciętego dekoltu. Szczupłe nogi wpięte w czarne szpilki. Rozłożone teraz nienaturalnie szeroko. Mógłbyś z nią dzisiaj iść do łóżka ale mózg wypływa na posadzkę spośród rudych loków. Albo ten chłopak o sprężystym tyłku. Spodnie zsunęły się poniżej bioder. Nie golił się dzisiaj. Kałuża krwi wypłynęła z dziurawej tętnicy szyjnej i zalała przytuloną do podłogi twarz.Ta dziewczynka z warkoczami może mieć pięć lat i chyba się uśmiecha. Kula weszła okiem. A ta starsza Pani z siwym kokiem mogłaby być Twoją babcią ale jelita wypłynęły jej na spódnicę.Poza tym wyglądają jakby spali.
Wszyscy.


A ty? Zabijesz?
Dwunastolatka omotanego kefiją. Jeszcze nie prószy się meszek pod nosem, a ze spoconej dłoni wypada kolba kałasznikowa. Załzawione oczy błagają o życie.
Śniadą kobietę z plecakiem w nikabie tulącą dwójkę dzieci, które nawet nie wiedzą, czy ona się śmieje czy płacze.
Albo ich rodziców, żony, mężów, babcie i dziadków, którzy wtargnęli w twoje życie?
Dobrze albo źle.
Zwyczajnie albo brutalnie i strasznie.
Normalnie albo z całym okrucieństwem.
A ty nie zabijesz, bo nie potrafisz. Prawda?
I strasznieś zły na siebie. Strasznie wściekły. Tak wściekły, że mógłbyś zabić.
Ale nie umiesz.
A gdybyś teraz zamknął oczy i wyobraził sobie, że oni też nie potrafią?


Dziś jestem Paryżaninem. Nie mam wyznania ani żadnego koloru skóry. Lubię d'Orsay, kawę, croissanty, un demi i bistro u Henri'ego przy Saint Sulpice.
Czasem się śmieję, czasami płaczę, często nie wiem co powiedzieć.
Tak jak dzisiaj.
Tak jak Wy.
Tak jak Oni.