piątek, 11 grudnia 2015

gdyby się nie stało

Jutro w Warszawie jest marsz w obronie demokracji. I gdyby ktoś się zastanawiał... .

Pamiętacie jak Robertowi Lewandowskiemu nie zadrżała noga? Z Realem. Cztery razy. Wszyscy pamiętają.
Ale nie pamiętają pewnie jak miał dwadzieścia jeden lat i grał mecz decydujący o mistrzostwie Polski. Na ówczesnym rozkopanym placu budowy stadionu w Poznaniu. Z Zagłębiem Lubin. Tam mu na tym kartoflisku też nie zadrżała noga. Dwa razy. Na własne oczy widziałem. Trzy miesiące później Lewy był w Dortmundzie, a na pięknym błyszczącym stadionie śpiewał Sting z orkiestrą symfoniczną. Też widziałem i na płytach jest. Chwilę później na Euro strzelali tam bramki Pirlo, Mandżukić i Balotelli, a Lewy strzela dziś w Bayernie 5 goli w dziewięć minut i Real marzy, żeby go mieć.
Pomyślelibyście? Chłopak z Partyzanta Leszno, Znicza Pruszków i poznańskiego kartofliska, które jest teraz błyszczącym kawałkiem Europy. Tak jak Lewy.
A gdyby mu noga zadrżała? Wtedy, przed laty i jeszcze wcześniej? Gdyby odpuścił?
Widziałem go kiedyś na treningu i naprawdę nogi nie odstawiał i poty wylewał. Ale gdyby jednak odpuścił?
Stałby teraz w markecie i sprzedawał FIFĘ, zamiast być na jej okładce?
A my płakalibyśmy jak zawsze po kolejnych porażkach biało-czerwonych? 
Na szczęście się nie dowiemy. 
Bo w Lewym była nadzieja i wiara, że to co robi ma sens. 
I robił. I nie odpuszczał. Nawet, gdy go pewnie nadzieja opuszczała i wiara, wstawał by w deszczu i śniegu robić wbrew wszystkiemu to, co prowadzi go do celu.
Cholernie ważnego. 
Wspomniałem Lewego myśląc o tych wszystkich, w których ta nadzieja i wiara - trwała i rosła. Dojrzewała, zmieniając ich życie, a przy okazji nasze. O Wałęsie, który mimo wszystkich swoich obaw i wątpliwości przeskoczył przez płot. I o wszystkich tych progach przekraczanych, barierach złamanych, wewnętrznych walkach wygranych - odwagą i mądrością. O odmowie, niezgodzie i uporze dzięki którym powstała ta nasza fantastyczna jedność Solidarności, która mimo szykan, lęku, więzień – pozbawiona jakiejkolwiek nadziei - niecałe dziesięć lat później wprowadziła nas do wolnej Polski. I do Europy.
Ja wiem, że to wielkie słowa. Że to dawno temu. Że nikt już nawet nie chce pamiętać. Ale to nie jest piłka nożna na stadionie w Poznaniu, Dortmundzie, Monachium czy nawet w Madrycie na Santiago Bernabeu.
To jest nasze życie, które pewnie jedno jedyne mamy i jest cholernie ważne.
I gdy mnie kiedyś Kacper spyta, albo Janek – gdzie wtedy byłeś? Powiem, że byłem tam, gdzie moja odmowa, niezgoda i upór, i że zawsze tam będę. I oni też powinni. Bo warto być przyzwoitym i odważnym. Bo ludzie umierali i siedzieli w więzieniach za to, żebym mógł wyjść na ulicę i powiedzieć, że tamto „kiedyś” się już nigdy nie powtórzy. Bo mnie nie opuści nadzieja i wiara.
A dzisiaj jest potrzebna i ważna. Bo tak się wokół dzieje, jakby znowu przez płot trzeba było skakać. A przecież na razie wystarczy iść. Nawet nie biegać.
Biegłem kiedyś. Dawno temu, w szóstej klasie podstawówki wyznaczono mnie do reprezentacji szkoły w sztafecie przełajowej 10 razy kilometr. Byłem na drugiej zmianie i stałem taki mały dwunastoletni chudzielec pośród rosłych piętnastolatków czekając na pałeczkę, którą dostałem w czubie tego wyścigu. Wyrwałem więc do przodu, bo się nie znałem na taktyce i goniłem co sił w nogach i płucach, aż mi w końcu prąd odcięło jakieś trzysta metrów przed metą i następną zmianą. Usłyszałem wtedy za plecami zbliżające się tupanie takiego wielkiego gościa, takiego blondyna z grzywką, którego pamiętałem ze startu. Bardzo szybko był tak blisko, że oprócz kroków poczułem na plecach jego dyszący oddech, a mnie już od dawna chciało się rzygać ze zmęczenia. I pomyślałem wtedy – jeszcze krok - depnę, przyśpieszę, spróbuję. I depnąłem ostatnią sekundą sił… a on został. Odpuścił. Nie dał rady. Na ostatnich trzystu metrach zrobiłem sto przewagi i porzygałem się dopiero na mecie.
Pomyślelibyście? Ja też nie. 
A to wcale nie było takie cholernie ważne.
A teraz jest.
Jutro.
12.12 o 12 w Alei Szucha.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz