Taki dziś dzień z dworcem w tle wspominającym kolejną naszą hańbę. To nie jest
tak, że mamy ich jakoś okrutnie wiele, ale wrodzona chęć bycia najdoskonalszymi
i bez skazy topi w morzu zakłamań wstydliwość naszych historycznych dokonań. Udajemy
prawość w zapomnienie próbując wepchnąć grzechy przeszłości, a one przez to
głośniejsze się stają niż wszystko inne, co piękne i warte powtarzania. Taki
historyczny masochizm - publiczne wypieranie zła przykrywające dźwiękoszczelną materią
całe dobro.
Dzisiaj szczególnie wspomniał mi się Natan. Natan mieszka w Warszawie, a
mieszkał w Szwecji. Wyjechał z Polski w 1968 i opowiadał: „wiesz, byłem młody i
myślałem, że lepiej być obcym - w obcym kraju, niż obcym - we własnym”, a potem
zaraz dodawał, „a teraz jestem stary i wiem, że to jeden chuj”.
Natan wyjechał jednak nie tylko dlatego, że go tu głośno nie chcieliśmy, ale też
dlatego, że przeczytał w „Trybunie Ludu” taką krótką notkę, która mówiła, że
jeżeli nie wyjedzie do któregoś tam września, to będzie traktowany jak wszyscy
inni obywatele PRL.
Natan nie był traktowany wcześniej w żaden jakiś specjalny sposób, wręcz
przeciwnie, więc doszedł do wniosku, że teraz to już tylko piekło. I Natan
wyjechał. Nie sam, tylko z tysiącami innych Polaków. Bez paszportu - z
dokumentem podróży ważnym tylko w jedną stronę. Bez prawa powrotu. A dodatkowo
z przymusem zrzeczenia się polskiego obywatelstwa, bo „posiadacz niniejszego
dokumentu nie jest obywatelem polskim”.
Już nie jest, czy nigdy nie był?
Natan osiadł w Szwecji, a potem, kiedy już mógł, to tu
wrócił, bo to jest jego kraj, bo to jest jego ojczyzna – niewdzięczna, trudna,
ale jednak własna. Natan jest matematykiem, więc mówił z przekonaniem: co ty
wiesz o Bogu, ja Go widzę codziennie w liczbach.
Czy jakoś tak, bo Boga ma Natan policzonego jak 3,14. Pewnie nie do końca, ale
w jakimś zalążku, tak jak tylko niewyliczalne - policzone być może. Jak π. I
Natan jeździ na rowerze, oddycha swoim powietrzem i uśmiecha się szeroko, tak
jakby ze wstydem, że to wszystko opowiada, bo takich jak on było wielu.
A ja, patrząc na Natana, przypominam sobie innego, dużo
starszego Żyda, który opowiedział kiedyś - wspominając wojnę, którą przeżył –
między kroplami deszczu – tak jak wszyscy, pewną piękną anegdotę, która brzmiała
mniej więcej tak:
Pan Bóg postanowił, że skończy się ten świat. Na ziemię zejdzie potop, przy
którym ten z czasów Noego, to malutka powódź.
Wezwał więc przedstawicieli największych religii, aby im to oznajmić.
Macie dwa tygodnie, potem woda zaleje wszystko – powiedział Bóg. I co?
Chrześcijanie zaczęli się zamartwiać, pokutować, żałować za grzechy aby
jak najlepiej przygotować się na spotkanie z Bogiem.
Muzułmanie zaczęli świętować, radując się na spotkanie z Bogiem.
A Żydzi? Żydzi nauczyli się oddychać pod wodą.
I dzisiaj 50 lat po tej hańbie jesteśmy wszyscy trochę jak Natan, a przecież
porównanie nie przystoi, bo i krzywdy nieprzystawalne. Ale uczenie się oddychania
pod wodą idzie nam w miarę sprawnie, choć boleśnie. I każdy swój własny, mały „dworzec
gdański” próbuje nieść dumnie, niczym buławę w plecaku, choć przecież nawet nie
dotknęliśmy rąbka krzywd sprzed pięćdziesięciu lat i tych wcześniejszych. Ale
się boimy patrząc na los Natana, bo tak naprawdę to nasz własny los. Nas wszystkich.
Bo to nie „my i oni”.
To tylko my.
Wszyscy razem.
Bezradni.
zdjęcia:
(muzeum Polin -E.Turlejska)
(muzeum emigracji Gdynia)
(muzeum Polin -E.Turlejska)
(muzeum emigracji Gdynia)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz