Trzy lata temu już było, ale nie mogłem się powstrzymać....
Zaczęło wiać.
Zaczęło wiać.
Cholera, tak mogłaby się zaczynać jakaś mroczna
sensacyjna powieść. Jakiś King, albo Chandler:
„Zaczęło wiać w czwartek po południu. Kiedy
pierwszy, nieśmiały jeszcze podmuch uniósł w górę jakieś marne strzępy
wczorajszego LA Timesa, Walter Chomsky przebiegał właśnie przez Hollywood
Boulevard, tuż przy Kodak Theatre, gorączkowo starając się ustalić …” – dalej
już treść ustaleń Waltera w stylu – „…po jaką cholerę zgodził się na spotkanie
z…”, albo „…w której kieszeni jest jego ostatni papieros…”, bądź ostatecznie
„…czy twarz, którą widzi po drugiej stronie ulicy, nie wydaje mu się skądś
dziwnie znajoma…”.
A potem nasilający się wiatr, krew, tajemnica,
napompowane cycki rozłożystych blond cudów, matka – córka, brudni magnaci,
skorumpowani gliniarze – słowem kilka dni w świecie drzewek pomarańczowych,
whisky bez lodu i leniwie mieszających spocone powietrze wiatraków, które
pozwalają miękko przepłynąć wyobraźni do szalejącej na ulicach wichury.
Wszystko potrwa pewnie zaledwie ze trzy dni, będzie
miało śmiały przekaz o twardych facetach, przyjaźni, zasadach i nieszczęśliwej
miłości. Walter będzie wygrany i przegrany. W niedzielę wieczorem spojrzy z
Hollywood Hills na rozświetlone miasto i wygrzebie z kieszeni lnianej marynarki
pomiętą paczkę z ostatnim Camelem. Wyciągnie ostatnią zapałkę. Na jego pooranej
ostatnimi dniami twarzy zagości uśmiech.
„Wiatr ustał, tak samo niespodziewanie jak się
pojawił.”
Taki gotowy przepis, zależny od klimatu.
Nilssen jechałby pewnie swoim starym volvo
godzinami przez przedmieścia Sztokholmu, aż w końcu na ostatniej, dziewięćset
sześćdziesiątej siódmej stronie, wirujące płatki śniegu osiadłyby mu na twarzy
i w dalekim kontekście ze strony trzydziestej pierwszej musielibyśmy się
domyślić, że spływający po twarzy Nilssena śnieg, łzy tylko maskuje. Z tym że
ta sześćdziesięciosiedmiostronicowa ucieczka przez szalejącą zamieć na sześćset
czterdziestej siódmej stronie jest naprawdę porywająca. Tym bardziej, że
Nilssen dojrzał w niej swoje dzieciństwo na nagich wydmach i wspomniał pierwszą
rybę złowioną na kutrze stryja.
Klimat dużo zmienia. Klimat wiele wyjaśnia.
U nas po prostu „piździ jak w kieleckiem”, a Zenek
mocuje się z porywanym wiatrem eternitem. I to nie jest złe. Jest inne po
prostu….
No dobra.
Nieprawda.
Jest złe.
Jest złe jak jasna cholera, że estetyka eternitu
dominuje w naszej przestrzeni. Obsranej budami z tanim żarciem i chińskimi ciuchami. I wszystko jest takie second hand. Brzydcy ludzie, w brzydkim
świecie zabijają się siekierami w błocie. Wiatr wieje, bo zawsze wiał, a
fruwający wokół bud i dziurawych, tekturowych magazynów eternit, nie ma nawet
komu łba obciąć. A jak już pojawi się jakiś Nilssen czy Walter, to uśmiercimy
go na wysypisku śmieci. I tak się będziem pławić we własnej brzydocie.
A przecież u nas też czasem przestaje wiać.
Dziś wiatr unosi piach na wydmach, wiruje śnieżnym
pyłem, wbija w ziemię szczyty jodeł. Dziś fruwa po lasach, jeziorach, pustych,
wąskich uliczkach małych miasteczek. Dziś jest.
A kiedy się skończy, usiądziemy na jakimś naszym
małym wzgórzu i spojrzymy na miasto.
Inaczej?