Pod domem babci w Krośnie |
Wyszliśmy z kina.
Śmialiśmy się.
To było piękne, upalne lato 1983 roku. Lady Pank wydało pierwszą płytę, Kukiz właśnie wygrywał Jarocin, papież był w Polsce i powiedział, że „naród ginie, gdy znieprawia swojego ducha”, a z warszawskiej ulicy zgarnęli Grzegorza Przemyka, a potem pobili go na śmierć.
Podeszli na ulicy, zabrali na komisariat i zabili.
Ja miałem trzynaście lat i poznawałem smak wczesnej młodości w Krośnie. Pisałem tutaj zresztą kiedyś o tym przy jakiejś innej okazji.To była młodość mierzona tym, co piękne - piłką z kumplami, wystawaniem pod oknem dziewczyn i niezapomnianą muzyką.
Ja miałem trzynaście lat i poznawałem smak wczesnej młodości w Krośnie. Pisałem tutaj zresztą kiedyś o tym przy jakiejś innej okazji.To była młodość mierzona tym, co piękne - piłką z kumplami, wystawaniem pod oknem dziewczyn i niezapomnianą muzyką.
To była młodość mierzona tym, co ważne – uczciwością, honorem, przyjaźnią.
To była młodość mierzona prawdą.
Kłamstwo, fałsz, zdrada – wykluczały z kompanii.
Znaczek Solidarności to była świętość.
Chodziliśmy do kościoła i śpiewaliśmy, żeby wolną raczył wrócić Pan.
Nic więcej. I nic mniej. Tylko tyle.
I szliśmy we czterech. Z kina. Jeszcze jasno było.
Śmialiśmy się. Główna ulica.
- Tak wam wesoło? Do auta! – Czterech śliskich facetów oskrzydlało nasze pozycje. Wili się jak szczury szykując do ataku. Nie spojrzałem na chłopaków, ani na numer rejestracyjny – prysnąłem na wprost, bo tak jest najłatwiej i przeciwnik musi stracić czas, żeby się odwrócić. Myślałem, że chłopaki zrobią to samo. Nie zrobili – spojrzeli na rejestrację. Długonogi mnie gonił. Kiedy po pięciuset metrach usłyszałem jego oddech na plecach wymiękłem, choć teraz myślę, że te sto metrów do Franciszkanów bym dociągnął, bo biegałem naonczas w przełajach. Ale wtedy nie pomyślałem, żeby do kościoła uciekać, bo nie spojrzałem na rejestrację. Rzuciłem na nią okiem dopiero, gdy mnie ciągnęli skutego z powrotem do tego cholernego auta.
Miałem straszne szczęście, że było nas czterech, bo w aucie nie było miejsca, żeby mnie dobrze zlać. Walili głównie po brzuchu i po nerkach ale obijali sobie łokcie o metalowe drzwi UAZa. Przejechaliśmy jednak całe miasto wśród nieudolnych ciosów i opowieści jak będę „fruwał na wysokości lamperii”, kiedy trafimy na komendę i że w końcu mnie „zajebią”.
Nie pamiętam jak mnie tam wciągnęli. Pamiętam dwóch typów stojących w mundurach ZOMO tuż przy windzie, kiedy mnie z niej wywlekli. To śmieszne teraz, bo jeden był napakowany jak Grzegorz Skrzecz i miał ze dwa metry wzrostu, a drugi był chudy jak ja i miał pewnie metr sześćdziesiąt – żyła taka. Rzucili mi przez zęby, że się śmiałem, a teraz będę płakał i wprowadzili mnie do pokoju z dwoma biurkami sadzając tyłem do drzwi.
To takie dziwne uczucie.
Gdy masz trzynaście lat zdobywasz zimą ośmiotysięczniki, strzelasz bramkę w ostatniej minucie finału Mundialu, zdobywasz Reichstag i uwalniasz Winnetou z niewoli Komanczów. Masz też szybkie Ferrari, wiernego psa przyjaciela i piękną narzeczoną – takie skrzyżowanie Poli Raksy z Jane Fondą. Obyty jesteś zatem wyobraźnią z wszelkimi możliwymi zagrożeniami, łącznie ze spaleniem na stosie.
I nagle zderzasz się z taką sytuacją, że siedzisz tyłem do drzwi i nie wiesz nawet, kto cię zabije.
Bo wchodzą, wychodzą i gadają do ciebie zza pleców. Nie wiesz ilu ich jest i gdy dostajesz kolejny raz w tył głowy, to nie masz pojęcia czy łapa wielka jak bochen, albo twoja własna - wsadzona w ten gówniany, ostry jak cholera plastik - legitymacja szkolna, nie zmieni się w młotek przy następnym ciosie. Albo drewnianą pałę.
Wieki upływają wśród niezliczonych pytań - co tu kurwa u nas robisz? dlaczego pizdo uciekałeś? z czego się chuju śmiałeś? – kawał musiałem opowiedzieć, że się z niego niby śmiałem, homofobiczny, z „dobrym policjantem” - żeby zrozumieli – skąd mi to do łba przyszło wtedy, to nie mam pojęcia:
„–Podchodzi facet do milicjanta i mówi: panie władzo pedał mnie goni - i co? - a ja taki nieuczesany”.
Pamiętam jak dziś. Rechotali a ja się wstydziłem. I tak w kółko. W łeb od tyłu i kanonada pytań.
To takie dziwne uczucie.
Masz trzynaście lat, jesteś w, twoim zdaniem, sytuacji skrajnej, terminalnej, ale mózg pracuje jak automat. Rozważasz logicznie wszystkie okoliczności.
Myślisz – dużo ich, wielu świadków, jest szansa.
Myślisz – przy Przemyku też ich było kilku.
Myślisz – nie wzięli do piwnicy, jest dobrze.
Myślisz – zaraz Cię zajebią – obiecali.
I nagle ni stąd ni zowąd wszystko im przechodzi. Dzwonią do Babci, u której jestem, że jestem u nich.
I nagle wiem, że mi nic nie zrobią. Bo się zdradzili i już nie mogą.
I nagle puszczają mnie jakby się nic kompletnie nie stało.
Jakby to był nic nie znaczący wieczór w ich pięknej karierze.
Bo pewnie był.
Wyszedłem zaciągając się letnim, nocnym powietrzem. Nie paliłem jeszcze wtedy. Chłopcy wyszli wcześniej – jeden czekał na mnie, drugi pobiegł nieść wici po mieście, a trzeci ostrzec babcię. Jak to przyjaciele.
I ja wiem, że to pewnie była niegroźna, gówniarska, pewnie nic nie znacząca dziecięca przygoda.
Ale przypomniałem ją sobie ostatnio.
Bo w tymże 1983 roku potencjalny nadzorca i zarządca tych moich prywatnych sukinsynów, ówczesny krośnieński prokurator Stanisław Piotrowicz został odznaczony brązowym Krzyżem Zasługi.
A to ten sam, który dzisiaj z trybuny rządzącej partii chce mnie uczyć demokracji.
Łamiąc ją każdym oddechem. Więc nie nauczy. I pewnie nigdy nie zrozumie dlaczego.
Żałuję tylko, że się wtedy nie spotkaliśmy panie prokuratorze.
Byłoby co wspominać.
Na zawsze.