Przejechałem kawałek Polski w te i wewte i jak zawsze
wpadłem na jakieś Polskie Drogi, które niby skrótem czasem donikąd prowadzą. Tam gdzie czas się zatrzymał, gdzie centrum handlowe to stary sklep GS, stacja
benzynowa to taki "cepeenik" na dwa dystrybutory i znudzonego
nalewacza w poplamionych ogrodniczkach, a przystanki autobusowe to kawał
pomalowanej na żółto blachy. Tam asfalt wije się poorany jakimś dziwnym
rodzajem nieznanej nikomu perforacji, a człowiek to niespotykana istota mimo
środka dnia i pełni słońca. Pustka, próżnia, nothing, nic - kilkadziesiąt
kilometrów drogi przez "nowhere" na południe od Radomia, a nie na
pustyni pod Vegas.
Nie, nie ma krów, kóz, kur i innego drobiu, nie błąkają się nawet bezdomne psy. Tu sklepik U Władzi martwy całkiem, tam martwe co inne i nawet bar Pod Dębem nie przyciąga nikogo spienioną pianą pełnych kufli. Wszystko jak w jakimś post apokaliptycznym świecie neutronowych bomb, jak po zakończeniu Ostatniego brzegu, jak ... w Polsce w okolicach Zwolenia?
Na czarnoleskiej ziemi Kochanowskiego, w prastarej kolebce kultury i języka, gdzie ta ówczesna renesansowa nowoczesność dzisiaj tylko blachy kawałkiem na przystanku, do którego pewnie autobus raz dziennie dociera.
Tu nie ma Unii, rządu, opozycji, nie ma lewicy i prawicy,
nie ma beneficjentów wolnej Polski, ani poszkodowanych przez system. Jest tylko
czysto i schludnie, a wieczorem pewnie leci Dziennik i film z Van Damme'm.
Taki kawałek Polski zapomnianej przez wszystkich, bo Pan
Bóg pewnie też już tutaj nie zagląda.
Pewnie
jest ich dużo więcej.